Dzień zaczął się mżawką za oknem i mlekiem uciekającym z Krzysiowej miseczki śniadaniowej. Wydawałoby się, że w takiej miseczce mleka jest niewiele, ale okazało się, że wystarczyło na zalanie stołu, krzesła, podłogi i całego Krzysia. Zamiast więc pakować kanapki na zaplanowaną wycieczkę, musiałam się wziąć za sprzątanie po mlecznej katastrofie. Kiedy opanowałam mleczną sytuację, zrobiłam górę kanapek wycieczkowych (jak się później okazało, przydałaby się druga góra), odgoniłam chłopaków od urządzeń elektronicznych i zapakowaliśmy się do samochodu. Jeszcze w garażu okazało się, że Krzyś umiera z pragnienia i musi NATYCHMIAST napić się wody. Otwieranie butelki zakończyło się zgubieniem zakrętki, która "gdzieś" spadła i wylaniem wody na Krzysia i przyległości - fotelik i siedzenie w samochodzie. Dla Pawełka było tego za wiele po rozlanym w domu mleku i się biedny zdenerwował, co zaowocowało słowną reprymendą i groźbą, że Krzyś już dzisiaj nie dostanie nic do picia ani jedzenia. Musiałam się zatrzymać po wyjechaniu z garażu, odszukać zakrętkę, zabezpieczyć resztę picia i po stwierdzeniu, że Krzyś nie jest mokry "do środka", w końcu pojechaliśmy.
Bez większych przeszkód dojechaliśmy do Doliny Będkowskiej - najdłuższej doliny na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Kawałek na samym początku doliny był obrazem spustoszenia, jakie sieją wszędzie drwale. Dalej było na szczęście lepiej.
Michał i Krzyś wypruli do przodu jak źrebaki wypuszczone na wolność - bieganie, podskoki, rzucanie suchymi patykami przerywane były tylko przez przejeżdżające samochody. Tych niestety było niemało, bo w dolinie jest sporo domów.
Od samego początku spaceru wypatrywałam na południowym zboczu przylaszczek - wiosną zawsze było ich tu sporo. Ale im bardziej patrzyłam, tym bardziej ich nie było. Rozgarniałam ubiegłoroczne liście przylaszczkowe i wreszcie, pod kolejnymi wypatrzyłam maleńkie pączusie. Stwierdziłam, że nici z podziwiania przylaszczek, skoro sa tylko takie małe.
Jednak kawałeczek dalej, w miejscu lepiej wystawionym na działanie promieni słonecznych kwiatuszki już rozkwitły i można było nacieszyć nimi oczy i pofocić. Co roku robię sto tysięcy fotek wiosennych kwiatów i nie mogę się powstrzymać przed uwiecznianiem kolejnych.
Biegałam między przylaszczkowymi kępkami i stwierdzałam, że co jedna to piękniejsza. Kątem oka patrzyłam na chłopaków, którzy odprawiali dzikie harce na drodze, niewiele interesując się otoczeniem - najpierw musieli "spuścić trochę pary". Jak się w końcu oderwałam od przylaszczek, poszliśmy dalej wzdłuż potoku Będkówka, który wytycza szlak w dolinie. Przy drodze zlokalizowałam dwa gwiazdosze. Ubiegłoroczne owocniki były już w takim stanie, ze wskazywanie konkretnego gatunku stanowiłoby loterię, więc w zupełności zadowoliłam się tym, ze wiadomo, że to gwiazdosze.
Kawałeczek dalej zeszliśmy ze szlaku nad potok. Chłopcy zajęli się skakaniem tam i z powrotem przez wąski strumień, a ja penetrowałam krzaczory. Liczyłam na odkrycie nowego stanowiska czarek albo chociaż na jakieś zimówki.
Niestety, oprócz czyreni ogniowych, nie udało mi się w tym miejscu nic ciekawego wyhaczyć.
Wróciliśmy na utarty szlak. Zrobiło się jakoś ciemniej i chociaż nie padało, to było ponuro. Patrząc na wapienne skały znajdujące się na obu zboczach wytyczających dolinę, stwierdziłam, że zdecydowanie lepiej prezentują się na tle błękitnego nieba.
Dotarliśmy do znanego czarkowiska. Pierwsze czerwone miseczki zobaczyłam z daleka. Jeden skok przez rów i byłam wśród naszych pierwszych tegorocznych czarek.
Owocniki nie były pierwszej świeżości - wszystkie zostały poobgryzane przez leśne stwory, które cały czas siedziały na grzybach.
Malutkich, młodych owocników było niewiele. Po tych większych widać było, ze miały suszę - poobsychały na wietrze, pokurczyły się i pomarszczyły.
Mimo, że nie były najpiękniejsze i tak mnie bardzo, bardzo ucieszyły. Michałek z tatą poszli już dalej szlakiem, a ja z Krzychem wygrzebywaliśmy ze ściółki kolejne czarki, ciesząc się samym faktem ich istnienia. Robiłam fotki stojąc na stromej skarpie - jedną nogą najwyżej jak się dało, drugą w połowie wysokości skarpy. W pewnym momencie noga stojąca niżej zaczęła mi zjeżdżać, a ta druga została w górze - zrobiłam piękny szpagat, jak za dawnych młodzieńczych czasów, tylko miałam problem z wyjściem z tej pozycji. Musiałam się ratować padem na plecy.:)
Czarki zostały sobie na swoim miejscu,a ja z Krzychem zaczęliśmy gonić czołówkę - Michałka i Pawełka. Dobiliśmy do nich tuż przed wodospadem Szum i Dupą Słonia. Dla chłopaków najważniejsze było wspinanie się, wiec wybrałam im trasę, która wydawała mi się bezpieczna. Paweł został na dole, przy wodospadzie, a ja z chłopakami zaczęłam się spindrać do góry.
Na trasie natrafiliśmy na kolonię dobrze już rozwiniętych przylaszczek, którym tez musiałam cyknąć parę fotek.
Wdrapaliśmy się na szczyt, który z dołu wydawał się szeroki i zupełnie bezpieczny. Na górze okazało się, ze z trzech stron mamy przepaść, a zejść trzeba wąziutką ściezyną, którą się wdrapaliśmy.
Popatrzyliśmy z wysokości na okolicę i zarządziłam odwrót. Chłopcy co prawda byli skupieni na schodzeniu, ale i tak bałam się poślizgu, więc odetchnęłam, kiedy zeszliśmy z wąskiego języka skalnego i można było schodzić po całej szerokości zbocza.
Na drodze znowu staneły mi przylaszczki, a ich nigdy dość.;)
Zeszliśmy na dół i podeszliśmy do Dupy Słonia, na którą wspinali się dwaj panowie. Krzysiowi bardzo, ale to bardzo podobało się, że może bezkarnie wymawiać nazwę skały i nikt nie może mieć zastrzeżeń, że mówi inaczej niż pupa.;)
Okrążyliśmy jeszcze przyległe skały i wzdłuż Będkówki poszliśmy dalej, w kierunku źródła.
Nad potokiem nie brakowało baziek i żółto-zielonych kwiatków śledziennicy.
Trafiły się też zimówki, ale już w stanie zejściowym. Absolutnie nie nadawały się do konsumpcji. Ten gatunek zdecydowanie ustępuje już miejsca grzybom wiosennym.
Już niedaleko było do źródła, z którego wypływa Będkówka. Szlak wiedzie bardzo błotnistą droga, zasilaną najprawdopodobniej dodatkowymi źródełkami. Z jednej strony płynie strumyk, z drugiej jest bagienko.
Mokre i błotniste podłoże absolutnie nie przeszkadzały Michałkowi i Krzysiowi, którzy co rusz pokładali się na ziemi, aby się siłować.
Ubłoceni po pachy albo nawet nieco powyżej, dotarliśmy do miejsca, gdzie Będkówka wypływa z ziemi.
Tu zaplanowana była przerwa. Chłopcy patrzyli jak woda wypływa spod ziemi.
A Krzyś stwierdził, ze to świetny basen i można w nim popływać. Tylko zdecydowany zakaz słowny powstrzymał go od realizacji tego planu.
Wydzieliłam chłopakom kolejną już porcję kanapek i poszłam w krzaki porastające bagienko. Liczyłam na znalezienie jakichś kubianek albo czarek, ale musiałam się zadowolić kilkoma próchnilcami maczugowatymi i ususzonymi uszakami.
Uszaki rosły nie na dzikim bzie, tylko na innym drzewie. Nie mam pewności co do gatunku drzewa - na ściółce najwięcej było liści z jawora, ale nie mam pojęcia czy to on.
To była tylko część wycieczki. Wyznaczyliśmy sobie cel - Jaskinię Nietoperzową i do niej właśnie szliśmy dalej, ale o tym jutro.:)
Dziękuję za piękne przylaszczki,wracają wspomnienia jak w dzieciństwie chodziłam na spacery z mamą i zbieraliśmy pierwsze niebieskie kwiatuszki i stały parę dni w kieliszku a potem zawilce i jakieś gruszeczki też niebieskie.Szpagat widziałam oczyma duszy i uśmiałam się oczywiście,dziękuję za spacer,pozdrawiam wszystkich
OdpowiedzUsuńNie mogłam sobie podarować podzielenia się widokiem przylaszczek. Te gruszeczki niebieskie to może cebulice dwulistne; zanim się rozwiną, mają taki gruszkowaty kształt. Ja je bardzo rzadko spotykam. Pozdrawiamy serdecznie!
Usuńsuper!
OdpowiedzUsuńsuperowo zazdrość mnie zżera
UsuńWybierz się na wycieczkę!:)
UsuńCzarki to chyba tylko dla potrzeby fotografii?
OdpowiedzUsuńJa ich wczoraj wypatrzyłem na swojej działce-nie zbyt dużo - bo tylko cztery małe- usadowiły się obok wierzby - fotografii nie mam - bo nie mam aparatu-
Pozdrawiam Serdecznie
Czarki głównie do fotografowania, ale tradycyjnie po jednej na surowo zjadamy. Te jednak ocalały, bo nie było ich zbyt wiele; jak pojedziemy na Orawę, to jakąś zjemy.:)
UsuńŻyczę udanych obserwacji czarek na działce.:)
Pozdrawiam!