Pożegnaliśmy źródło Będkówki i ruszyliśmy w dalszą drogę, w kierunku Jaskini Nietoperzowej. To miał być cel naszego spaceru, chociaż liczyłam na to, że uda się pójść jeszcze kawałek dalej i przeszperać kawałek lasu na terenie Ojcowskiego Parku Narodowego. Ale na ten moment punktem docelowym była jaskinia. I to właśnie wizja tego miejsca dodawała chłopcom animuszu w dalszym marszu.
Szliśmy sobie błotnistym szlakiem przez las. Wiosny właściwie nie było widać. To był dla nas nowy teren, bo zazwyczaj, kiedy odwiedzaliśmy to miejsce, szliśmy jeszcze kawałek za początek potoku, pochodziliśmy po lesie i wracaliśmy do samochodu. Chłopcy są już jednak na tyle duzi, że nadszedł najwyższy czas, żeby przeganiać ich porzadnie na całodniowych wędrówkach.
Ja rozglądałam się po ziemi i drzewach za różnymi grzybami i roślinkami, a Pawełek wypatrywał czegoś ciekawego w koronach drzew. I trafiła mu się gratka - dwa dzięcioły siedzące bliziutko siebie na jednym drzewie. Pawełek spokojnie wyjął aparat, przygotował się do strzału i... Fruu! Dzięcioły odleciały w momencie, w którym naciskał spust migawki. Zrobił wtedy Pawełek taką minę, jak dzieciak, którem sprzed nosa ktoś zabrał czekoladkę. I trzeba było Pawełka pocieszać.:)
Grzyby przynajmniej nie uciekają sprzed obiektywu. No chyba, że maja tysiące mieszkańców.;) Michaś szedł szlakiem, a Krzyś buszował ze mną w lesie wzdłuż drogi. Wiele nam się nie udało znaleźć - raptem dwa pniarki obrzeżone nam wpadły w łapy.
Ale trafiliśmy za to na coś równie wartościowego, co grzybki - wspaniałą leśną uprawę przebiśniegów. Porastały całe zbocze z lewej strony doliny, gdzie słońce niezbyt mocno operuje.
Jak okiem sięgnąć, widać było białe kwiatuszki. Ledwie zdążyłam pomyśleć, że wyglądałyby jeszcze piękniej gdyby przyświeciło im słoneczko i umożliwiło rozwinięcie płatuszków, kiedy za drzewami błysnęło coś na niebie.
Zza chmur wyszło słońce i poświeciło przez prawie kwadrans! Był to jedyny moment w ciągu całego dnia, kiedy niebiańska szarość rozstąpiła się pozwlając jasnym promykom dotrzeć do ziemi.
Nie wystarczyło co prawda tego światła na to, by kwiatuszki się otworzyły, ale i tak zrobiło się cudnie.
Pawełek testował swój nowy obiektyw i naśmiewał się ze mnie, ze biję pokłony ziemi niczym jakiś muzułmanin. Michał z Krzychem pooglądali przez chwilę przebiśniegi i zajęli się włażeniem na drzewo. W tym roku po raz pierwszy nie obserwuję u nich entuzjastycznego dziecięcego zachwytu nad każdym wiosennym kwiatkiem. Jeszcze rok temu oglądali roślinki znacznie dogłębniej, wąchali, dotykali. Teraz popatrzyli przez chwilę i stracili zainteresowanie urokiem przebiśniegów.
Może chłopcy dorośli, a ja nadal jestem dzieckiem, które nie potrafi się powstrzymać przed podziwianiem dorocznego cudu odradzającej się natury.
Wśród przebiśniegów wypatrzyłam też dwa krzaczki kwitnącego wawrzynka wilczełyko. Michałek przypomniał wszystkim zgromadzonym, że to roślina trująca i nie należy jej zjadać, a najlepiej nawet nie dotykać, żeby później nie zatrzeć oczu. Dobrze zapamiętał leśne lekcje z poprzednich lat.
Pawełek wypatrzył miodunkę - jedną jedyną, jakiej udało się rozkwitnąć dwoma kwiatuszkami. W ubiegłym roku o tej porze były już w pełni kwitnienia, a w lesie towarzyszyły im zawilce. Teraz zawilców ani śladu nie ma jeszcze.
Oglądając i fotografując przebiśniegi i inne kwiatki, prawie wywinęłam orła na pniaku obrośniętym rodziną wrośniaków garbatych. Jak już tak nachalnie wpadły mi pod nogi, pochyliłam się również nad nimi i uwieczniłam na zdjęciach. Gdyby nie wiosenne kwiatuszki w okolicy, na pewno bym je zauważyła. A tak, niewiele brakło, a nie zwróciłabym na nie uwagi.
Pawełek skończył fotografowanie, więc i mnie nie pozostało nic innego, jak zdjąć dzieciaki z drzewa i zarządzić dalszą wędrówkę. Przez chwilę szliśmy razem "górną" ścieżką, ale kiedy stwierdziłam, że równolegle z nią biegnie trasa wąwozowa, zeszłam na niższy poziom, w nadziei, że tam zgromadziło się więcej wilgoci, której nie wysuszyły wiatry i będzie większa szansa na znalezienie grzybów. Zaraz za mną na pupie zjechał do wąwozu Krzyś, który porzucił zabawy i przepychanki z bratem na rzecz szukania grzybów.
I to właśni Krzyś wypatrzył jedyną jędrną, nie wysuszoną kisielnicę kędzierzawą.
W wąwozie trafiły nam się jeszcze wygryzione przez robale lakownice spłaszczone,
staruszki boczniaki, nie nadające się już do jedzenia,
rozkwitające lepiężniki
oraz całkiem przyzwoicie wyglądające płomiennice zimowe. Do zdjęcia prezentowały się dobrze, ale po dogłębnym obadaniu rodzinki stwierdziłam, ze są już nieco skapciałe i lepiej, żeby pozostały w lesie.
Dołączyliśmy do Pawełka i Michałka idących głównym szlakiem. To był już ostatni odcinek przed jaskinią. Krzysia dopadł kryzys wędrówkowy, który wywołał marudzenie. Na szczęście kilka łyków wody i dżips pokazujący jak już blisko jesteśmy przywróciły chęć maszerowania.
Dotarliśmy na podwórko "przedjaskiniowe" pilnowane przez plastikową replikę nosorożca włochatego. Oprócz niego w zasięgu wzroku było jeszcze tylko parę innych plastikowych stworów i zamknięte drzwi do kasy. Michałek, zupełnie zrezygnowany, stwierdził, że nie mieliśmy po co tutaj iść. Trochę nam się wszystkim przykro zrobiło, więc stwierdziliśmy, że nie damy za wygraną tak łatwo.
Udało się wywołać z domku pana, który powiedział nam, że miał na zwiedzanie umówioną grupę, która powinna już być na miejscu. Gdyby dojechali, moglibyśmy do nich dołączyć i wejść do jaskini. Nadzieja na zrealizowanie planu powróciła - rozglądaliśmy się po okolicy i wypatrywaliśmy spóźnialskiej "grupy".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz