Pierwszy grudniowy weekend jest bardzo nasycony atrakcjami, w związku z czym dzieciaki same już nie wiedzą, czego jeszcze powinny chcieć. Od powrotu Pawełka z sanatorium Krzyś odliczał już każdą godzinę do swojej imprezy urodzinowej, a tu się okazało w środę wieczorem, że na weekend przyjadą do nas Iwonka i Paweł z Jaworzna oraz ich córki - Maja i Nela. Jak się Michaś z Krzysiem dowiedzieli, że ich ukochane koleżanki będą u nas już teraz, a nie za tydzień, jak pierwotnie było planowane, nie wiedzieli już zupełnie na co czekać - czy na dziewczyny, czy na urodziny, czy może już na Mikołaja... Tysiące razy powtarzane pytania:"Kiedy będą?", "Za ile przyjadą?", "Kiedy będzie impreza?", "Czy wszyscy przyjdą?" sprawiły, że nie marzyła o niczym innym poza tym, żeby już było po imprezie.;)
Zanim jednak nadeszło imprezowe popołudnie, doczekaliśmy się przyjazdu gości. Żeby się później nie stresować, że z czymś nie zdążymy, poleciałam rano odebrać zamówiony tort urodzinowy. Było to zamówienie szczególne, na miarę marzeń Krzysia, więc załatwienie tej sprawy znajdowało się na liście priorytetów. W cukierni wszystkie panie zachwycały się dziełem cukierników. Na mnie tort też zrobił ogromne wrażenie, ale okazało się, ze nie ma odpowiednio dużego pudła, żeby to cudo spakować... Szłam więc po oblodzonych chodnikach niosąc misternie wykonane dzieło i miałam wizje lądowania z nim na śliskim podłożu. Na szczęście udało mi się przetransportować tort w całości i umieścić go w bagażniku. Odetchnęłam z ulgą. Michał i Krzyś biegali po domu jak wściekli i co minutę pytali, kiedy w końcu dojadą goście z Jaworzna. Nie było szans na złapanie oddechu.
Wreszcie o dziesiątej jaworzański Paweł dał znać, ze dojeżdżają. Po chwili byliśmy w komplecie. Po szybkiej kawie poszliśmy do tramwaju, dojechaliśmy do centrum i wypuściliśmy dziką bandę na alejki między Wisłą, a Wawelem. Energia została uwolniona.:)
W drodze do Rynku zatrzymywaliśmy się przy kolejnych świątecznych atrakcjach. Anioły, Lajkoniki i inne ozdoby zawieszone nad ulicami, wyglądają naprawdę atrakcyjnie dopiero po zapadnięciu zmroku, ale tym razem musieliśmy sie zadowolić ich oglądaniem w dziennym świetle.
Atrakcją były też gołębie, które nic, ale to nic nie boją się ludzi, których traktują jako naturalnych dostawców pożywienia. Przed Urzędem Miasta oświetlenie wokół choinki było włączone, ale efekt, ze względu na dzienną jasność, nie był powalający.
Dotarliśmy do Rynku, na którym od tygodnia panuje już świąteczna atmosfera. Paweł z Jaworzna zaraz na wstępie wypatrzył budkę bratanków Węgrów i razem z Pawełkiem przystąpili do zakupu składników na dietetyczne śniadanie niedzielne.:)
Na pierwszy ogień poszła słonina, a za nią kiełbasa i ostra, paprykowa pasta. Michaś wybrał sobie zestaw serów pokrojonych w sześciany. Tak zaopatrzeni ruszyliśmy między kolorowe stragany na poszukiwanie gorącej czekolady, o której marzyli Nela i Krzyś. Punktów z rozgrzewającymi napojami było sporo, ale okazywało się kolejno, że tu jest zepsuta maszyna do czekolady, a tam jeszcze nie zdążyła się rozgrzać.
Przeszliśmy przez całą długość Rynku i nie udało nam się zakupić tej gorącej czekolady, a jojczenie o nią wzmagało się z każdym krokiem. Dotarliśmy do stoiska z czekoladowymi cudeńkami. Nela i Krzyś zapomnieli na chwilę o czekoladzie do picia, bo skupili się na tej w stanie stałym.
Każde dziecko musiało oczywiście wybrać sobie jedną czekoladkę. Decyzja wcale nie była łatwa, bo czekoladowe twory to prawdziwe dzieła sztuki. W końcu decyzja została podjęta, ale co najważniejsze, w tym czasie Paweł znalazł wreszcie czynne stopisko z czekoladą do picia i stanął profilaktycznie w dosć długiej kolejce.
Oczywiście picie czekolady nie obyło się bez wypadków. Krzyś i Nela niemal natychmiast po wzięciu kubeczków w łapki, przybrali kolor czekoladowy. Maja poradziła sobie perfekcyjnie, a Michaś oświadczył, że nie chciał gorącej czekolady właśnie dlatego, żeby uniknąć losu młodszego brata i koleżanki. "Bo przecież wiesz mamo, ze na pewno bym się nią oblał". :)
Część czekolady trafiła do brzuszków, a resztę udało się opanować przy pomocy chusteczek higienicznych. Dzieci były chwilowo zaspokojone i można było iść dalej między stragany. Tłum odwiedzających targi robił się coraz gęstszy i trzeba się było skupiać na tym, zeby nie pogubić dzieciaków, którym zresztą wkrótce znowu zrobiło się zimno.
Wypatrzyliśmy jeszcze, a właściwie to Krzyś wypatrzył grzyby na jednym ze stoisk. Jak już grzybki były znalezione, spacer można było uznać za zaliczony, zwłaszcza, ze marudzenie na zimno narastało. Pora była najwyższa, zeby je nakarmić.
Weszliśmy do restauracji, w której jeszcze nigdy nie gościliśmy. Zostaliśmy niezwykle miło zaskoczeni - zaraz po przekroczeniu progu zaprowadzono nas do stolika odpowiedniego dla naszej ośmioosobowej gromadki i dzieci dostały zestaw zadań do wykonania na estetycznych kartkach i kredki. Genialne rozwiązanie zapobiegające nudzie w oczekiwaniu na posiłek.
Obsługa była przemiła, a jedzenie bardzo smaczne. Wybór restauracji był strzałem w dziesiątkę.:)
Kiedy wyszliśmy z powrotem na Rynek, okazało się, ze sypie śnieg, którego w tym dniu miało nie być. Najwidoczniej on nic nie wiedział na ten temat i sypał sobie coraz mocniej.
Na świąteczne targi popatrzyliśmy jeszcze tylko z odległości i pomaszerowaliśmy na przystanek tramwajowy, żeby dojechać do domu i wyszykować się na imprezę urodzinową Krzysia.
Cudowny spacer,szkoda ze pogoda nie taka jak by się chciało.Węgierskie stoisko też by mnie zainteresowała,czekoladę gorącą też lubię. A co to były za grzybki,jaka rolę pełniły,chyba z drzewa prawda.Czekam na relacje z urodzin,pozdrawiam.A jeszcze dodam że takich cudów z czekolady nigdy w życiu nie widziałam
OdpowiedzUsuńPogoda nie była taka zła.:) Zawsze mogło być minus 15 i solidny wiatr.:) Grzybki to dziadki do orzechów; mam w domu takiego grzyba, wiec nowego nie pozyskiwaliśmy.
UsuńRelacja z urodzin będzie jak od Pawełka zdjęcia wysępię. Ja nie miałam czasu robić dokumentacji, bo ganiałam tam i z powrotem, żeby wszystkiego dopilnować.:)
Ta dziecięca niecierpliwość jest straszna ale potrafi też wkurzyć jak końca nie ma na setne pytanie takie samo .Kto to by wytrzymał jak nie mamusie:)Takiej grubej słoniny to ja bardzo dawno nie widziałam ,chyba z chowu jak dawniej ,tradycyjnego .Te na paszach to cieniutkie już są.Takie grzybki jak na tym targu to mi się zawsze moja babcia przypomina,miała podobnego do cerowania skarpet.Nigdy nie wyrzuciła skarpety z dziurką ,taka pracowitość i oszczędność.Też mnie nauczyła ,ale kto by mi teraz kazał :)Dziś były u nas Targi Ziemi też fajne rzeczy takie swojskie wyroby i spożywcze -chleby ,sery,wędliny ale i rękodzieło.Uwielbiam.Miały Wasze dzieci atrakcji moc ,pewno to nie koniec bo wiadomo Mikołaj już odpala maszyny latające:)bo tym reniferem to by w marcu skończył ,chyba że ma zaprzęgi zapasowe:)U nas Barbórka po lodzie będzie czyli BN powinno po wodzie ale chyba nic z tego.Pozdrawiam cieplutko !!
OdpowiedzUsuńNa targach świątecznych w Krakowie można kupić tradycyjne wyroby, zarówno wędliny, jak i chleb czy sery. Mają oczywiście cenę adekwatną do jakości i miejsca, w którym są sprzedawane. Zawsze coś sobie kupujemy, bo to przecież tylko dwa razy do roku taka atrakcja. Teraz bardzo niewiele było stoisk z rękodziełem; ich miejsce zajęły kramy z ciuchami nie najwyższych lotów, a szkoda. Myślałam, że sobie coś ładnego do domu kupię, ale nic mnie nie zauroczyło na tyle, żebym się zdecydowała na wydanie kasy.
UsuńJa się uczyłam cerować w szkole podstawowej na zajęciach technicznych, ale nigdy tego nie lubiłam. W zasadzie to nie cierpię dwóch "prac domowych" - prasowania i szycia. Unikam ich ile się tylko da.:)
U nas sypie od południa i jest całkiem biało, ale ma się jeszcze ocieplić, na co bardzo liczę.
Pozdrawiam z białego miasta.:)