Na niedzielne grzybobranie wybraliśmy się w Beskid Mały. To teren dla nas prawie dziewiczy. Byłam tam raptem raz z Pawłem z Jaworzna, który podzielił się ze mną lasem, w którym od lat zbierał borowiki ceglastopore. To tam, 4 maja, znaleźliśmy pierwsze tegoroczne borowiki. Podczas tego wypadu Paweł opowiadał ile ich tam, na niewielkiej przestrzeni potrafi rosnąć. Te opowieści, w połączeniu z ładnym lasem, rozbudziły wyobraźnię i stały się motywacją do szczegółowego zbadanie nie tylko skraju lasu, ale również jego dalszych połaci. Nie ukrywam, że liczyłam na pokaźne zbiory i wpakowałam do samochodu aż trzy koszyki. Taka ilość koszy, o dziwo, nie spotkała się z krytyką ze strony moich chłopaków. najwyraźniej liczyli, podobnie jak ja, na konkretny zbiór.
Zaparkowaliśmy na stacji benzynowej, założyliśmy obuwie weekendowe i pognaliśmy do lasu. Krzyś wysforował się naprzód, bo chciał dorwać pierwszego, najładniejszego i największego poćka. Tym razem mu się nie udało, bo pierwsze dwa dorwał Pawełek. Jego znalezisko zostało natychmiast skrytykowane przez Krzysia - "Ale obgryzione." :) Ja tam Pawełka pochwaliłam, bo o tej porze roku to nawet z ogryziołka należy się cieszyć.
Krzyś się za to tak zawziął z tej złości, że nie był pierwszy, że zaczął znajdować coraz to piękniejsze grzybki, młodziutkie i absolutnie nie naruszone przez ślimaki. Dopiął swego - znalazł najwięcej.
Za bogato jednak nie było. Moja wizja trzech napełnionych koszyków szybciutko wylądowała w sferze marzeń. Mimo to, spacerowało się cudownie. W sumie trafiliśmy około dwudziestu egzemplarzy.
Ostatnie dwa egzemplarze w tym kawałku lasu znalazł Michałek. Był swoim znaleziskiem zaskoczony chyba bardziej niż ja, bo wcale tych grzybów nie szukał. Był za to zauroczony nieznanym lasem i koniecznie chciał sprawdzić co jest po drugiej stronie góry.
Nikt nie miał nic przeciwko temu, żeby zobaczyć, co tam jest, więc wspięliśmy się na szczyt.
Przed nami rozciągał się widok na zaporę i zalew Świnna Poręba. Widok był wart wchodzenia na samą górę.:)
Popatrzyliśmy chwilę i ruszyliśmy dalej na zwiedzanie zupełnie nam obcego lasu. Na jego skraju chłopcy znaleźli niziutką ambonę i oczywiście musieli natychmiast na nią wejść.
Ja wyszłam z lasu i na skarpie znalazłam coś znacznie ciekawszego od ambony - pierwsze tegoroczne poziomki, które już zaczęły czerwienieć. Na hasło "poziomki" Michał z Krzysiem rzucili się na wyścigi w moją stronę. Ledwie udało mi się zrobić kilka zdjęć, bo poziomki zostały spazerniaczone i pożarte w tempie superekspresu; zarówno te trochę czerwone, jak i te znacznie bardziej zielone niż czerwone. I były najsmaczniejszymi poziomkami na świecie.
Żeby dostać się do następnego lasu (namierzony został na mapie), musieliśmy przejść przez łąki. Nie trzeba było się przeprawiać przez wysokie trawy, bo polna droga prowadziła idealnie w interesującym nas kierunku.
Weszliśmy w las. Było w nim mnóstwo potencjalnych miejsc grzybowych, ale jakoś długo nie mogliśmy nic znaleźć. Wreszcie, w jednym z wytypowanych punktów, trafiłam na dwa ceglasie, do których dobrały się wcześniej stada ślimaków.
A później chłopcy znaleźli fantastyczne zwalone drzewo, a właściwie dwa drzewa ułożone szeregowo, które wykorzystali do ćwiczeń sprawnościowych.
Przy okazji chodzenia po drzewie, Krzychu wypatrzył piękne kisielnice trzoneczkowate. Robiąc im fotki, pomyślałam sobie, że jak one są, to może gdzieś tu powinny być również uszaki.
I wiecie co mi las zrobił? A zrobił mi: myślisz - masz! Kilka metrów dalej zobaczyłam stadko młodziutkich uszaków bzowych, które wyrosły na leżącym na ziemi pniu, który zdecydowanie nie był pniem dzikiego bzu.
Kiedy robiłam sesję uszakową, odezwał się z oddali Pawełek, który wysforował się do przodu. Odkrzyknęłam mu, żeby zaczekał, bo ja mam uszaki, a dzieci spindrają się jeszcze po drzewie.
Kiedy zbierałam obfocone już ucha i uwieczniałam rosnące obok czernidłaki, okazało się, że Pawełek zawrócił. Stał za moimi plecami i wskazywał ręką na pięknego żółciaka. Jak ja go mogłam nie zauważyć???
Był przecież tuż za mną. Powinnam go kątem oka dostrzec. Widocznie był przeznaczony Pawełkowi. Jeden koszyk został napełniony tym jednym grzybkiem. I od tej pory Pawełek miał co nosić, bo żółciaczek był dobrze nawodniony i wagę miał konkretną.
Dalej weszliśmy na zielony szlak i maszerowaliśmy za znakami. Na niebie zgromadziło się sporo chmur wyglądających nieco na burzowe i chwilę zastanawialiśmy się, czy nie zawrócić. Ale dalej było tak cudnie przed nami, że chęć zobaczenia co dalej była silniejsza od obawy o przemoknięcie.
Miejscówki wzdłuż szlaku napawały optymizmem - trochę dębów, buki, jodły i świerki. Dobrze nagrzane miejsca. Oczami wyobraźni widziałam już malutkie borowiki usiatkowane. Jednak realia okazały się nieco mniej borowikowe. Krzyś udarł się w pewnym momencie, ze znalazł fantastycznego grzybka. Podeszłam do niego i orzekłam, że to młody murszak rdzawy. Krzyś, który ma ostatnio straszne parcie do bycia najlepszym i pierwszym, zapytał, czy w tym roku nikt jeszcze nie znalazł murszaka. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie widziałam, zeby ktoś się nim chwalił. W związku z tym, Krzyś przez najbliższe pół godziny podśpiewywał sobie, że jest pierwszy w Polsce "w murszakach." :) I musiałam go zapewnić, że o tym napiszę. Niniejszym czynię swoją powinność.
Ja później znalazłam jeszcze dwa murszaki, ale to już się nie liczyło, bo przecież, jak stwierdził Krzyś - "to jesteś druga w Polsce, a ja jestem pierwszy."
Dotarliśmy do drzewa z taką oto tabliczką. Po konfrontacji z mapą okazało się, ze mamy rozbieżne dane - według mapy szczyt miał się znajdować sześćset metrów dalej i mieć wysokość o metr większą. Tę nieścisłość trzeba było sprawdzić empirycznie.
Opłaciło się iść dalej, bo czekał tam na nas jeszcze jeden młodziutki żółciak.
Za pomocą dżipsa namierzyliśmy szczyt właściwy. Był faktycznie o metr wyżej niż oznaczenie z tabliczki. Czyli mapa miała rację. Najchętniej poszłabym dalej, bo droga była przepiękna, ale chłopcy uparli się, żeby już wracać. Pawełek chciał jeszcze po południu iść pracować.
Wracaliśmy inną drogą, trzymając się jedynie właściwego kierunku. Po ostatnich opadach w lesie jest wilgotno, a na drogach stoją miejscami potężne kałuże.
Na trasie powrotnej udało nam się jeszcze znaleźć dwa obgyzione ceglasie, muchomora mglejarkę,
malutkie grzybóweczki,
kwitnące storczyki
i twardziaka muszlowego.
Twardziak był strasznie wygryziony przez ślimaki, więc prezentował się niezbyt dobrze. Niemniej, widać jego fioletowe zabarwienie, które zawsze przyciąga wzrok.
Naszych zbiorów starczyło na pyszny sosik ceglasiowy z dodatkiem uszaków i na konkretną ilość żółciakowych mieleńców.
Uwagę przyciaga również drugi plan... Czy tam sa kwiaty czarnego bzu z cytryną? Czy zalewasz kwiaty zakwaszoną wodą? Testuję różne sposoby na sok z kwaitów czarnego bzu i dlatego proszę napisz co tam jest i jak to robisz? :)
OdpowiedzUsuńPół blatu mam zastawione słojami. Po oskubaniu kwiatów bzu układam je warstwami na przemian z cytrynami (w tym roku dołożyłam jeszcze pomarańczę) i cukrem, czyli warstwa bzu, warstwa plasterków cytryn, cukier. Jak cytryny puszczą trochę soku, tak za 2 - 3 dni, w zależności od temperatury, zalewam wszystko letnią wodą. Ilość wody tak na oko, żeby wszystko pływało. Zlewam po około tygodniu, sprawdzając codziennie, czy nie zaczyna fermentować. Raz mi się udało zrobić wino musujące jak się zgapiłam.:)
UsuńJak zwykle cudowny długi spacer rodzinny;piękne zielone lasy i pozysk niczego sobie,grunt ze sosik zrobiony.A Krzysiowi proszę złożyć gratulacje za znalezienie pierwszego w polskich lasach 2018 murszaka rdzawego.Dla Ciebie za drugiego tez gratki hii. Sciskam was i podziwiam mielence z żółciaka
OdpowiedzUsuńDziękujemy Kochana za gratulacje! Krzyś jest pierwszy!;) A spacer najważniejszy, grzyby są tylko miłym dodatkiem, ale bez takiego dodatku czegoś by brakowało. Uściski z porannego Krakowa.
Usuń