Sobota. Najdłuższa z dotychczasowych tras, opracowana w oparciu o chęci, mapy i doświadczenia z poprzedniego wyjazdu. Samochód miał dzień odpoczynku, bo po jeździe drogą tysiąca zakrętów w pełni sobie na to zasłużył. Uprosiliśmy, gospodarza, żeby przygotował nam śniadanie najwcześniej jak się da. Co prawda najpierw sam rzucił hasło, że spokojnie może być na czwartą lub piątą, ale kiedy wykazałam entuzjazm wobec tych propozycji, szybciutko zmienił ton i ledwie nam się udało wynegocjować 8.15. Nikt z gości nigdy nie życzył sobie karmienia wcześniej niż o dziewiątej... A tu tacy nienormalni z tego całego Krakowa przyjechali.;)
Wyruszyliśmy tuż po szybko pożartym posiłku. Najpierw skorzystaliśmy ze szlaku zielonego. Pierwszy odcinek prowadził lesnym duktem i szło się jak po parkowej alejce. Kiedy jednak trzeba było odbić za szlakiem w prawo, kłody pod nogi zostały nam rzucone.
Udało się je pokona, ale wymagało to sporo inwencji twórczej, zwłaszcza jeśli nie chciało się być odartym z ubrania przez rosochate gałęzie i zbytnio się nie zmęczyć. Michaś i Krzyś,mający w głębokim poważaniu zarówno odzienie jak i nadmierny wysiłek, nie zeszli ze szlaku ani na krok. Ja i Pawełek ominęliśmy dwa kolejne zwaliska pni drzewnych obchodząc je szerokim łukiem.
Na nasze szczęście dalsza część szlaku była zdecydowanie wygodniejsza. Doszliśmy do Białych Skał.
Na szlaku byliśmy sami, bo inni, potencjalni turyści, jeszcze spali, ewentualnie jedli śniadanie. Mogliśmy na spokojnie porobić zdjęcia, pooglądać niezwykłe formacje skalne i podeprzeć kamienne bloki, żeby na nikogo się przypadkiem nie zawaliły.
Po przebyciu Białych Skał nadal podążaliśmy zielonym szlakiem, który doprowadził nas na blat stołowej góry. Szczyt jest płaski, a część lasu padła pod zębami pazernych korników i próchniejące drzewa leżą gęściej niż rosną te, którym udało się przetrwać. Nikt ich stąd nie zabiera, a las sam sobie radzi z zagospodarowaniem wolnej przestrzeni - w miejsce padłych świerków rosną młode brzozy.
Przez 320 metrów tego terenu idzie się po drewnianej kładce. Dochodzi się nią niemal do brzegu stołu, którego wyjątkowo pięknym miejscem jest Skała Puchacza. W skalnej ścianie znajdują się otwory, w których gniazdują ptaki. nie są to jednak puchacze, lecz drapieżniki. Ponieważ mignęły nam bardzo szybko, nie mam pojęcia, czy był to orła cień, czy też cień jakiegoś innego drapola.
Zielony szlak prowadzi dalej brzegiem stołu, ale my nim nie poszliśmy, bo trasa jest zbyt niebezpieczna dla nie zawsze obliczalnych chłopaków, którzy biegają, skaczą, zagapiają się, potykają i tym podobne. Ryzyko zbyt duże, żeby go podejmować.
Wróciliśmy kawałek przez tę drewnianą kładkę i w miejscu połączenia szlaku zielonego z żółtym, pomaszerowaliśmy tym ostatnim w kierunku Skalnych Grzybów. Po drodze przechodzi się przez niknącą łąkę - teren, który kiedyś był bagienkiem zarośniętym typową dla takich miejsc roślinnością. W wyniku osuszania terenów pod uprawy rolnicze również to miejsce utraciło swoją pierwotną wilgotność. Podjęto próby ratowania tej łaki, ale kiepsko to widzę.:(
Z wymienionych na tablicy roślin bagiennych udało nam się zlokalizować mech torfowiec będący w stanie totalnego wysuszenia oraz egzystującą nieco lepiej żurawinę błotną.
Cały teren łąki jest mocno przesuszony i absolutnie nie wygląda na bagno.
Zaraz za niknącą łąką zaczyna się teren skalnego grzybobrania. Na szlaku skalnych grzybów wita ich król - postawny prawdziwek zwany też borowikiem szlachetnym. Co prawda trochę się sprzeczaliśmy co do identyfikacji gatunku, ale w efekcie stanęło na tym, że jest to najprawdziwszy w świecie pradzikus.:)
Kolejne znaleziska to były ceglasie, koźlarze, podgrzybki, a nawet młodziutkie kaniutki. Oczywiście przy każdym kolejnym grzybku pierwszy musiał być Krzyś. Innej opcji nie było.
Niektóre grzybki rozsypywały się już ze starości,
inne ukrywały się tak, że mimo sporych rozmiarów, nie rzucały się w oczy,
a jeszcze inne wlazły za mur obronny, porośnięty dla niepoznaki zieleniną.
Te dwa przysporzyły nam sporo problemów w identyfikacji. Jako osobniki niedorosłe jeszcze, nie miały wykształconych wszystkich cech potrzebnych do oznaczenia. Nawet dokładny ogląd hymenoforu nie dawał pewności.
Dlatego skupiliśmy się na trzecim członku tej rodziny, znacznie starszym i większym. Michaś rozpoznał w nim żabę z wyłupiastymi oczami, Krzyś sugerował, że to dwa "ufa" wylądowały na wielkim grzybie, a dla mnie stało się jasne, że cała trójka to szatany! Odetchnęłam z ulgą, mogąc nadać znalezisku imię.:)
Skończył nam się szlak grzybowy. Musieliśmy dojść do skrzyżowania szlaku żółtego z czerwonym.
Po drodze były rozrzucone rozmaite skałki, więc trasa wcale nudna nie była. Doszliśmy do czerwonego szlaku i następne dwa kilometry maszerowaliśmy nim właśnie. Później zeszliśmy ze szlaku, żeby wrócić do kwatery krótszą od niego drogą leśną.
Po drodze uratowaliśmy jeszcze dwoje turystów, którzy co prawda mieli mapę, ale jakoś się zagubili w lesnej przestrzeni i nie mogli znaleźć interesującego ich szlaku. Odetchnęli z ulgą, kiedy się napatoczyliśmy z mapami, dżipsem i dobrym słowem.:)
A Krzysiowi napatoczył się robaczek, który cierpliwie pozował do zdjęć.
Przeszliśmy 21 kilometrów, a po obiadokolacji okazało się, że Michałek i Krzyś potrzebują jeszcze przegonienia przed snem. Ach, ta wspaniała młodość, którą ceni się w pełni dopiero jak przeminie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz