Rok szkolny zakończony, wakacje rozpoczęte. Pawełek dopiero co wrócił z mazurskiego rejsu, a już musiał pruć do roboty do Gdańska. W związku z tym nieco nam się plany wyjazdowe na wakacje lipnickie pokomplikowały. Mieliśmy w sobotę jechać wszyscy, żeby zawieźć rowery Michałka i Krzysia, a później 26 czerwca, w środę, tez mieliśmy jechać wszyscy razem i Pawełek miał zostać z nami do końca weekendu, żeby trochę z rodziną pobyć. Ale wyszło jak wyszło, Pawełek w sobotę pracował i w środę też z nami nie pojedzie. Miałam jeden jedyny dzień, w którym mogłam wziąć duzy samochód, żeby przewieźć większe gabarytowo rzeczy. Zapakowałam rowery, trochę garów, trochę słoików i z dzieciakami pomknęliśmy do Lipnicy, pozwalając Pawełkowi na jeden dzień nacieszenia się warsztatem. My mogliśmy się cieszyć urokami i darami lasu.:)
Droga na Orawę w środku długiego weekendu była puściutka i jechało się doskonale. Najpierw podjechaliśmy w okolice bacówki. Miałam przez chwilę pokusę, żeby podjechać do punktu docelowego, bo miałam do wzięcia sporo oscypków obiecanych znajomym regularnie korzystającym z bacówkowych dostaw, ale jak sobie pomyślałam, że tym wyładowanym Doblowozem złapię gumę (korzenie i kamerdolce na drodze bywają zdradliwe; już się o tym przekonałam) albo urwę wydech (też już przerobiłam), albo, co gorsze rozwalę zawieszenie, to Paweł nie będzie miał czym jechać do Gdańska. Porzuciłam więc auto dwa kilometry od celu i ruszyliśmy przez las i łąki.
Daleko nie uszliśmy, kiedy zaatakowały nas małe, czerwone poziomki ukryte w trawie. Krzyś rzucił się do zbierania i pożerania. Poziomki to jego ulubione owoce. Kiedy był młodszy, mówił na nie: "małe turskawecki" Miś czekał aż ktoś mu nazbiera i nakarmi jego brzuszek, który również lubi poziomeczki. Niestety, Michałkowe rączki nie lubią zbierania i brzuszek piszczy z rozpaczy dopóki się matka Michałkowa nie zlituje nad nim.;)
Krzyś podsumował pierwsze garstki poziomek: "Tak mamo smakują wakacje!"
Poziomki zatrzymały nas na chwilę, ale kiedy zostały pozyskane i umieszczone w najpewniejszym pojemniczku - skórzanym woreczku we wewnętrzu Krzysia, pokazały nam się grzybki. Pierwszy na naszaj drodze stanął muchomor twardawy. Cały był obklejony drobinkami ziemi, więc chciałam go trochę przygotować do występu przed obiektywem. Po obejrzeniu zdjęć, okazało się że razem z brudzinkami zdrapałam z niego łatki. Za delikatny biedak do czyszczenia szczotką przy nożyku grzybowym.
Rosły również muchomory czerwieniejące. Te były czyściutkie, ale za to uciekające. Nie było szans, żeby zabrać chociaż jednego - robale tak je wyżarły, że pod dotknięciem te pięknie wyglądające na zdjęciach owocniki, rozpadały się po prostu.
Obok grupki muchomorkowej Krzyś wypatrzył rodzinkę grzybówek, które zasiadły na pniaku. Zrobiłam im zdjęcia i coraz głębiej zastanawiałam się, czemu nie widzieliśmy dotąd ani jednego borowika ceglastoporego. Przecież to właśnie one powinny teraz dominować, a nie dostrzegliśmy jak dotąd ani nawet śladu po ceglasiu już zestarzałym, nie nadającym się do zabrania.
Podzieliłam się moimi przemyśleniami z Krzysiem, który oświadczył, że może ceglasi nie być, byle był dla niego choć jeden szlachetniak, bo on, Krzyś, MUSI dzisiaj takowego znaleźć... Rozmowa stawała się niebezpieczna, bo Krzychu zaczął wypytywać, w którym lesie ile procent szans ma na prawdziwka. Trudno jest odpowiadać wymijająco na konkretnie postawione pytanie, no bo co rzec, skoro mam podać procentowe szanse. Czułam się przyciśnięta do pnia i odpowiedziałam, że na pewno pójdziemy tam, gdzie te szanse są największe. Przy czym zastrzegłam sobie, że nie gwarantuję stuprocentowej pewności.
Wreszcie zobaczyłam pierwszego w tym dniu ceglasia, a zaraz obok drugiego i trzeciego. Krzyś, widząc, że bardziej można liczyć na ceglastopore niż na szlachetniaki, zaczął się intensywnie rozglądać, żeby znaleźć cokolwiek.
W tym czasie Michałek krążył wokół nas po lesie i przeżywał czwartkową wycieczke do Energylandii, projektując tor roller coastera zawieszony w koronach jodeł, pod którymi szukaliśmy grzybów. :)
W pewnym momencie Krzyś rzucił się tygrysim skokiem na ściółkę i pozyskał dorodnego grzybasa. Szybko się jednak zorientował, że jego znalezisko jest borowikiem żółtoporym, którego my nazywamy po staremu - grubotrzonowcem.
Mina Krzysia mówi więcej niż tysiąc słów.
W koszyczku było kilka ceglasi, a my już dochodziliśmy do bacówki. Zakupiliśmy sery, którymi spokojnie udało się zapełnić nie tylko koszyk, ale i plecak, popiliśmy żętycy i ruszyliśmy w drogę powrotną do Doblowoza z naszymi wakacyjnymi betami. Wybraliśmy nieco inną trasę. W dobrze wygrzanym miejscu, tuż koło ścieżki, poleciłam Krzysiowi dokładne przeszukanie. Poszłam za nim, mając nadzieję, ze jakiś prawdziweczek na niego czeka. Jak nie tu, to gdzie? I rozległ się okrzyk radości: "Mam, mam pradzikusa!" I już dziecko było szczęśliwe.:)
Oto nasz pierwszy tegoroczny borowik szlachetny z Orawy:
Szlachetniak został obfocony, pogłaskany i pozyskany. Dotarliśmy do samochodu i pojechaliśmy do lipnickich gospodarzy. Na popołudnie zapowiadane były burze, więc mój plan zakładał, ze porzucimy załadowany samochód na podwórku, pognamy na Grapę, żeby przeprowadzić szybką inspekcję, a później się rozpakujemy. Wolę wypakowywać bety w deszczu niż chodzić w czasie burzy po lesie. Michaś, słysząc, że mamy iść do jeszcze jednego lasu, stwierdził, ze jemu się nie chce i on zostanie na podwórku.
Dojechaliśmy na podwórko, przywitaliśmy się z gospodarzami i wtedy ciocia Wiola zapytała chłopaków, czy nie są głodni. Okazało się, ze obydwaj umierają z głodu, chociaż dwadzieścia minut wcześniej oświadczyli, ze już nie są w stanie zjeść ani kęsa kanapki. Ale cóż... Ciocia Wiola ma zawsze jakiś słodki deser, zazwyczaj w ilości nieograniczonej, a to pokusa, dla której chłopaki są w stanie nawet dodatkowy obiad przed słodkim wepchnąć do brzuchów.;) Plan pójścia od razu do lasu wziął w łeb - chłopcy poszli jeść, a ja rozpakowałam samochód. Niebo zaczynało się pokrywać coraz gęściej chmurami. Poszliśmy z Krzysiem na Grapę, a Michałek pilnował podwórka, czyli, mówiąc z orawska - gazdował.
Pierwsze miejscówki ceglasiowe na Grapie świeciły pustkami. Dopiero po wejściu powyżej połowy wysokości góry trafił się jeden zaatakowany pleśniakiem. Sytuacja nie wyglądała dobrze.
Nieco wyżej, na jednej z kurkowych miejscówek, było kilka maluszków. Ucieszyłam się bardzo i pognaliśmy sprawdzić kolejne pieprznikowe miejsca. Niestety, na trzech następnych zastaliśmy totalną masakrę - wycięte drzewa, porzucone gałęzie z tyc drzew i spalone pnie wraz z otaczającą je ściółką. Do oczu cisnęły się łzy, a na usta brzydkie słowa. Ja się powstrzymałam, ale Krzyś głośno wyraził swoje uczucia i złorzeczył: "Te patafiany, niszczyciele i durnie! Wszystko nam zniszczyli!" Kurek oczywiście nie było.
Tylko pięknoróg dał radę wyrosnąć w tych okolicznościach.
Na szczycie Grapy czekała na nas słodka pociecha - dojrzałe poziomeczki. Wszystkie się zmieściły w Krzysiowym brzuszku.
Schodziliśmy w dół zboczem po drugiej stronie góry, od Babiej. Tu wyrosło dla nas kilka ceglasi, którymi się zaopiekowaliśmy. Innych grzybków nie było.
Jak zaczęliśmy schodzić w dół, słychać było z oddali burzowe pomruki, a kiedy znaleźliśmy się u podnóża Grapy, zlokalizowaliśmy krążące burze - jedna wylewała się nad Słowacją, druga poszła sobie na drugą stronę Babiej, do Zawoi. Z doświadczenia wiem, że takie rozłożenie wyładować nie zapowiada nadejścia burzy nad Lipnicę, ale jak to z burzami w górach bywa - stuprocentowej pewności nigdy mieć nie należy, bo kierunki ich wedrówek moga się niespodziewanie zmienić. Maszerowaliśmy energicznie do domu.
Zatrzymaliśmy sie po drodze tylko na chwilę, żeby uwiecznić borowiki ponure, które wyrosły tuż przy drodze. Ten gatunek na Orawie należy do rzadkości, więc trzeba byo wykorzystać okazję i zapisać je na karcie.
Burze odeszły, nie popadało, a my jeszcze chwilę posiedzieliśmy na lipnickim podwórku. Michałek przygotował się do wicia gniazda na przydrożnym drzewie, a Krzyś z zaciekawieniem oglądał świnki, których wcześniej w lipnickim gospodarstwie nie było. Teraz są aż cztery.:)
Wróciliśmy bez przeszkód do Krakowa i pożarliśmy nasz niewielki zbiór na kolację.
Jutro jedziemy już na wakacyjny pobyt pod Babią, więc będziemy donosić, co się dzieje w orawskich lasach.:)
Miłego wypoczynku życzę. Obfitości w lasach i jak najwięcej "smaku wakacji", jak to pięknie określił Krzyś. Pozdrawiam- Ewa.
OdpowiedzUsuńDziękujemy! Zainstalowaliśmy się już pod Babią. Dzisiaj największym powodzeniem cieszy się basen.:) Pozdrawiam z górskim powiewem.:)
Usuń