Po prezentacji drużyn, oglądanej z co najmniej kiepskiego punktu widokowego, ruszyliśmy w kierunku bitewnego pola. Teraz znaleźliśmy się na przedzie tłumu i udało nam się zalogować w dobrym miejscu. Teren walk został odgrodzony od obserwatorów liną wyprodukowaną fabrycznie. Powroźnicza maszyna nie podołała takiemu wyzwaniu, co stwierdził Michałek, który bardziej był zainteresowany "konstrukcją" liny i supłami na niej poczynionymi, niż rozgrywającym się po drugiej stronie widowiskiem.
A przybyli na pole wojowie ustawili się w szeregu i wysłuchali w skupieniu pouczeń przywódców. Następnie odłożyli tarcze, miecze, topory i rozpoczęli rozgrzewkę.
Najpierw biegali dookoła placu walki wymachując górnymi kończynami. Jak żywa stanęła mi przed
oczami lekcja wuefu z podstawówki, kiedy pani przeganiała nas wokół sali gimnastycznej.
Jak sobie już trochę pobiegali, stanęli w kręgu i znowu machali odnóżami, skakali i...
...pompkowali. W trakcie tych ćwiczeń dołączyli do nich najmłodsi adepci rycerskiego rzemiosła, którzy wszystkie zadania wykonywali ze szczególnym zaangażowaniem.
Trafił się nawet taki jeden, który chciał rozpocząć walkę jeszcze przed zakończeniem rozgrzewki i wkroczył do akcji z gotową do strzału kuszą. Proponowałam mojemu wojowniczemu Krzychowi, żeby dołączył do wojów, ale to było zbyt dużym wyzwaniem. Pozostał zatem Krzychu wczepiony w moją nogę i z rozdziawioną paszczą przyglądał się, co będzie dalej.
Tymczasem wojowie ustawili się w szeregu i ruszyli ławą. Naprzeciw nich stanęło dwóch atakujących, którzy starali się pomieszać szyki drużynie.
Atak wcale nie wyglądał na dziecinną zabawę i widać było, że wojownicy wkładają w swoje poczynania sporo sił i całe serca. Wtedy stało się dla mnie jasne po co tylu medyków kręci się w pobliżu - czekali, żeby ratować pobitych. Taki przemarsz drużyny przez całą długość wyznaczonego terenu odbył się kilkukrotnie.
Rozochoceni poprzednią walką rycerze stanęli do pojedynków - walczyli jeden na jednego. Ten, który został trafiony, klękał oddając hołd swemu zwycięzcy. Ten, który okazał się lepszy stawał do boju ze zwycięzcą z sąsiedniej pary. I tak aż do momentu, kiedy kończył się pojedynek ostatniej pary.
Pokonani wznosili wtedy na cześć najlepszego wojownika gromkie okrzyki: "Sława, sława!!!"Dla niektórych walka kończyła się zaliczeniem gleby i zapewne niejednym siniakiem na ciele.
W czasie tych walk Michaś wciąż kontemplował linę z ogrodzenia (ależ to była wyjątkowo piękna lina:)) i obmyślał jaką trzeba byłoby zbudować maszynę, żeby taką długą linę zrobić. Krzyś natomiast chłonął walkę całym sobą - wzrok wbity w punkty najzaciętszych starć, buzia otwarta i mózg nagrywający scenariusze do zabaw na najbliższe półrocze.
Po wyłonieniu zwycięzcy pojedynków, nastąpiły starcia dwuosobowe. Scenariusz był identyczny - zwycięskie pary stawały przeciw sobie i walki trwały do momentu wyłonienia najwaleczniejszej dwójki.
Później były starcia trzech na trzech. Sześciu wojów okładających się różnorodną bronią, to już taka mała wojenka.
Ale po chwili w szranki stanęły drużyny czteroosobowe. Jak się tak zmieszali w ferworze walki, to z punktu widzenia osoby będącej obserwatorem, chwilami trudno było rozróżnić, kto z kim walczy, a czyim jest kompanem. Dobrze, że rycerze nie mieli takich dylematów i wiedzieli komu przywalić w beretkę, a kogo zasłonić własną piersią.
Po kolejnych "Sławach!!!" wykrzykiwanych z pełną mocą po każdym zwycięstwie, nastąpiła ogólna bitwa, w której wzięli udział wszyscy zebrani na udeptanej ziemi wojownicy. Do uszu oglądających dolatywały oprócz bojowych okrzyków, posapywania, pojękiwania, tępe uderzenia tarcz i szczęk broni uderzającej w "zachronki" przeciwników. ("zachronka" to słowo z repertuaru Krzysia. Taka "zachronka" jest sto razy wydajniejsza od zwykłej ochrony czy też zasłonki:)).
Wielu oglądaczy zajęło miejsca na szczycie i zboczach Kopca Krakusa, aby mieć dobry ogląd bitewnego pola.
Podczas zaciętych bojów, niewiasty szykowały się na przyjęcie zwycięzców i zwyciężonych. Wszak wiadomo, że efektowny wygląd i dobry napitek w dzbanie roztopi najwaleczniejsze serce, które natentychmiast przekuje bitewny zapał w bardziej konstruktywne uczucia.
To były ostatnie chwile naszej bytności na Rękawce. Impreza rozkręciła się na dobre, ale Michaś i Krzychu zaczęli cierpieć głód i niedostatek (cały prowiant został zutylizowany), a do tego doszedł wzmagający się chłód popołudniowy i opuściliśmy wojów zebranych u stóp Kopca Krakusa. Do następnego roku.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz