W poświąteczny wtorek zrobiliśmy sobie przedłużenie wolnego (takie jednodniowe wagary), żeby wziąć udział w tradycyjnej Rękawce. Jak zaplanowaliśmy, tak uczyniliśmy i obozowisko wojów naszą obecnością zaszczyciliśmy. A teraz tych, których z nami nie było, do spaceru po okolicy zapraszamy i do przeczytania relacji zachęcamy.
Już od godzin porannych u stóp Kopca Krakusa gwarno było niezwykle. Grupy średniowiecznych wojów i rzemieślników zjechały z różnych zakątków Polski, aby uczestniczyć w tradycyjnym dorocznym spotkaniu. Przywieźli ze sobą całe mnóstwo sprzętów, broni i namiotów, które rozparcelowali na błoniu pokrytym wczesnowiosenną zielenią. Jeszcze przed południem stanęło obozowisko, a utrudzeni jego budową wojowie zasiedli z rodzinami do stołów.
Jadło, wedle dawnych przepisów, na wolnym ogniu warzone, musiało być na tyle syte, aby dać moc do wznoszenia okrzyków bojowych i walki na miecze, topory i co tam komu w łapy wpadło.
Przechadzając się po obozowisku, czuliśmy się początkowo trochę jak gawiedź patrząca na małpy w zoo, ale Michałek zaczął szybko przełamywać lody i nawiązywać nowe znajomości. Musiał zajrzeć wszędzie i zbadać po swojemu każdy zakamarek obozowiska. Przymierzał też części rycerskiego ekwipunku bojowego, które swoim ciężarem wbijały go w ziemię. Ale dał radę.:) Krzychu patrzył tylko z podziwem na "prawdziwe bronie", ale wrodzona nieśmiałość nakazywała mu trzymanie się maminej nogi. Tak na wszelki wypadek.:)
Ucztujący wojownicy bawili się doskonale we własnym gronie i nie zwracali zbytnio uwagi na powiększający się z każdą chwilą tłum gapiów. O ile wojom licznie przybyli "oglądacze" nie byli potrzebni do szczęścia, o tyle z tłumu nabywców cieszyli się rzemieślnicy, którzy rozstawili stoły ze swoimi ręcznie wykonanymi towarami. Wiadomo, więcej ludzi, większa szansa na godziwy zarobek.
Na drewnianych stołach rozłożone były stylowe miski, gliniane naczynia i mnóstwo średniowiecznej biżuterii.
Na dłużej zatrzymaliśmy się przy sadybie powroźnika. Była tam najprawdziwsza maszyna do wyrobu sznurków, sznurów, a nawet bardzo grubych lin. Michałek takiej okazji nie mógł przepuścić.
Początkowo do pomocy w produkcji sznurka zaangażował brata, ale szybko okazało się, że Krzyś "nie wyrabia" przy tej robocie i jego miejsce zajął tata. Obydwaj mieli sporo dobrej zabawy z obsługiwania średniowiecznego urządzenia. I w dodatku mogli wykupić od "powroźniczki" sznurek, który sami zrobili!
Po takiej ciężkiej pracy utrudzeni chłopcy byli niezwykle wygłodniali. Dobrze, że średniowieczny piekarz przewidział taką sytuację i ratował przed głodową śmiercią staropolskimi precelkami i podpłomykami podgrzewanymi na bieżąco w kamiennym piecu. Dorośli mogli popić te specjały tradycyjnym cydrem. Największym utrudnieniem na stoiskach jedzeniowych były gigantyczne kolejki wygłodniałych ludzi.
Na obrzeżach obozowiska nieustannie odbywały się treningi i szkolenia. Młodzi wojowie pod okiem wprawionych w bojach rodziców ćwiczyli rycerskie umiejętności, dbając równocześnie o to, by nie "pocelować" w kogoś postronnego.
Idąc tak przez obóz dookoła kopca, trafiliśmy do świątyni Światowida. Michaś i Krzychu złożyli mu w ofierze po cukierku. Tylko chyba inne dziecko będzie w stanie zrozumieć jakie to było poświęcenie. A swoją drogą to całkiem ludzki bóg z tego Światowida - cukierka zeżre, jajeczkiem przekąsi, popije browarkiem, a na koniec zapali pecika. Niezły kompan na imprezkę.:)
Motywem przewodnim tegorocznej Rękawki były stwory z mitologii słowiańskiej - strzygi, upiory i inne potwory, których w założeniu młodsza menażeria bać się winna. Jak się jednak okazało, dzieci XXI wieku potrzebują innych strachów. Te mityczne nie zrobiły na nich żadnego wrażenia.
Spośród wszystkich straszydeł najbardziej podobała mi się Wodnica, która w tak naturalny sposób prezentowała swoje "wodnickie" wdzięki, że w rolę weszła perfekcyjnie. Pozyskała nawet całkiem sympatycznego pana, który dał się uwieść na "podgrzewaną wodę w bajorku".
Pozostałym stworom, choć wyglądały kapitalnie, zabrakło nieco "luziku" i dystansu do prezentowanych postaci. A może po prostu przy kapitalnej wodnicy, w moich oczach wypadły tak blado?
Wiedźmy, miast rzucać zaklęciami, wypatrywały natchnienia gdzieś w błękitnych niebiosach albo w oczach przystojniaków zatrzymujących się przy ich chatce.
Po nie - nastraszeniu młodszej menażerii legendarnymi stworami, nadszedł czas na odwiedzenie pobocznej, ale jakże przyciągającej dziecięcy wzrok, ekspozycji odpustowej.
Tu już królował wszechobecny w naszej codzienności plastik, którego nie było na tradycyjnych rzemieślniczych stołach. Każdy przyszły rycerz, każda księżniczka i dwórka, mogli zaopatrzyć się w niezbędne akcesoria.
My oczywiście też MUSIELIŚMY nabyć kolejne części rycerskiego ekwipunku, zaprojektowane i obliczone na miarę naszych potrzeb i możliwości.:)
Po zakupach udaliśmy się w miejsce prezentacji kolejnych drużyn. Niestety, oglądaliśmy tę część uroczystości "od dupy strony", bo się inaczej dopchać nie udało. O przygotowaniach do walki i samych rozgrywkach na bitewnym polu będzie w kolejnym wpisie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz