Przez kilka ostatnich dni dopadała mnie seria losowo-życiowych niedogodności, z których każda z osobna pewnie by mnie specjalnie nie dotknęła, ale cała seria sprawiła, że potrzebowałam trochę odreagować z dala od brutalnej rzeczywistości. Stwierdziłam, że dzisiaj z pewnością nie zrobię nic konstruktywnego, bo na pewno coś pójdzie inaczej niżbym chciała i po wyekspediowaniu dwunożnej menażerii do pracy, zerówki i przedszkola, pojechałam tam gdzie zielono i spokojnie.
Wzięłam Latonę z padoku i po obowiązkowym dopieszczeniu po dwudniowej rozłące, ruszyłyśmy na spacer wśród majowej zieloności. Nigdzie nam się nie spieszyło, więc mogłyśmy się spokojnie melepecić patrząc w prawo i lewo na tętniące wśród traw życie. Latona korzystała z okazji i skubała przydrożne trawki napełniając spragniony świeżyzny brzuszek. Jakoś nie chciało mi się protestować - niech jej też będzie przyjemnie, tak jak mnie.
W wysokich trawach skrywało się mnóstwo pierzastych, które podrywały się ciężko do lotu słysząc zbliżające się kroki. Bażanty i kuropatwy pyskowały na nas okrutnie za zakłócenie im spokoju. Zapewne w pobliżu były ich gniazda z jajkami, a może już z młodymi ptaszętami. Z premedytacją nie wjeżdżałam w gęstwinę traw, żeby nie nadepnąć przez przypadek na jakąś ptasią rodzinę.
Nie brakowało też umykających zajączków i sarenek, które zapewne gdzieś tam zostawiały swoje młode. Korciło mnie, żeby poszukać jakiegoś sarniego dziecka, ale odpuściłam sobie przeczesywanie zarośli. Może następnym razem trafię na jakiegoś malucha przez przypadek? Udało mi się jedynie pochwycić jedną dorosłą, która też była szybsza niż ja i zanim uruchomiłam wygrzebany z kieszeni aparat, była już daleko.
Na łąkach, które są jeszcze użytkowane (większość terenów zielonych wokół stajni to nieużytki), rozpoczęły się sianokosy. Na świeżo skoszonej trawie odbywała się prawdziwa uczta - dla jednych stworzeń koszenie łąki równało się śmierci, dla innych stało się miejscem bogatego żeru. Korzystały przede wszystkim ptaki; obok siebie chodziły bociany, czajki, gołębie, wrony, a nawet jakieś drapole. Kiedy chciałam podejść je bliżej, odlatywały parę metrów, by znów zanurzyć dzioby w pełnym talerzu.
Jak zwykle nie udało się zobaczyć bobrów, które przez dzień ukrywają się w swoich podwodnych domkach. Za to w nocy pracują z pełną mocą, czego ślady widać co krok.
Nie obyło się oczywiście bez grzybów. W wielu miejscach, w których podczas poprzedniej penetracji terenu nie było jeszcze żółciaków, teraz się pojawiły. Nie są jednak zbyt imponujące, bo jest dość sucho. Nawet młodziaki mają lekko obsuszone brzegi i dorastają do rozmiarów, jakie mogłyby osiągnąć, gdyby była większa wilgotność.
Kiedy wróciłyśmy do stajni, zrobiłam moim koniom dobrze - przywiozłam całe taczki zielonki, którą z przyjemnością zaczęły chrupać, a ja mogłam się nasycić ich zadowoleniem.:)
Po paru godzinach spędzonych na końskim grzbiecie, wśród pięknych okoliczności przyrody, wszystkie złe emocje mnie opuściły. Mogłam spokojnie wrócić do codzienności, którą łatwiej jest ogarnąć, kiedy wrzuci się na luzik. Każdemu życzę, żeby miał taką odskocznie jak ja i dzięki temu mógł w pełni cieszyć się każdym dniem.:)
Niedogodności mają już to do siebie, że chodzą stadami i w pakietach. Sory, taki klimat ;) oby jak najmniej ich było, a zielonosci do resetu nigdy nie zabrakło :)
OdpowiedzUsuńNa klimat rady nie ma.:) Dobrze, że trawa w niem nieźle rośnie, szczaw i mirabelki.:)
Usuń