Na niedzielny wypad do lasu wybraliśmy to samo miejsce, co w ubiegłym tygodniu z kilku powodów - ja chciałam zobaczyć, co wyrosło z "moich" tajemniczych grzybków, Michaś z Krzychem mieli plan dalszego kanalizowania Lasu Bronaczowa, a Pawełek zamierzał napełnić borowikami ceglastoporymi co najmniej dwa koszyki. Zobaczcie jak powiodła się nasza wyprawa.
Zaczęło się od poprawek kanalizacyjnych w pierwszej dużej kałuży, z której, po ubiegłotygodniowym przekopaniu odpływów, woda niemal całkowicie spłynęła do dolnego zbiornika. Szybko okazało się, ze upilnowanie trzech kanalizatorów jest zadaniem trudniejszym niż upilnowanie dwóch.:) Po minucie, Pawełek jak długi leżał w błotnistej kałuży... Nie zdążyłam zrobić fotki, a niedobry Pawełek nie chciał drugi raz położyć się w bagienku, żebym mogła uwiecznić jeden z tych cudownych momentów, które powtórzą się nie wiadomo kiedy i gdzie. Woda z gumowców szybko trafiła z powrotem do kałuży, a ubranie zaczęło momentalnie wysychać w promieniach słońca. Nie od dziś wiadomo, że "jak się wysusy, to się wykrusy".:)
Pogoniłam chłopaków dalej, zanim reszta powpadała (bardzo im się tatowa kąpiel w kałuży podobała). Rozdzieliliśmy się - ja poszłam z Michałkiem jednym szlakiem, Pawełek z Krzychem drugim. I to naszej drużynie udało się trafić na pierwsze w tym roku sromotniki smrodliwe - młodziutkie, jeszcze w formie jajeczek. Nie ukrywam, że kiedy zobaczyłam biały łepek wystający spod ściółki, serducho mocniej mi zabiło, a przed oczami wyobraźni stanął malutki borowiczek szlachetny.
Wystarczyło się jednak pochylić, aby rozpoznać oszusta. Jeden owocnik wykopałam w celach edukacyjnych - żeby Michaś zobaczył co kryje się w środeczku sromotnikowego jaja.
Gatunek ten, w takim młodym wieku (zanim wyskoczy z jaja aromatyczny grzybek) jest jadalny - można takie smrodliwe jaja pokroić w plasterki i usmażyć, można zamarynować. Oprócz niepowtarzalnego smaku i aromatu mają tez podobno takie same właściwości, jak inne naturalne afrodyzjaki. Nie wiem czy wynika to z jakichś naukowych badań, czy też wyłącznie z wyglądu grzybka, zwłaszcza po opuszczeniu "jaja". Znam miłośników smrodliwego smaku, ale mnie te grzybki absolutnie nie spasowały smakowo, więc ich nie pozyskuję.
Drugi owocnik (wypatrzony przez Michałka) był odrobinkę bardziej dojrzały - na jego szczycie znajdował się malutki otworek, przez który niebawem wystrzeli śmierdząca główka na wysokim trzonie.
Tak sromotnik smrodliwy wygląda w środeczku. Jeżeli ktoś chciałby spróbować jak smakuje, należy zdjąć z owocnika zewnętrzna skórkę i spłukać wodą śluz otaczający główkę.
Połączyliśmy siły i dalej szukaliśmy już wszyscy razem. Pawełek był smętny, bo nic nie znalazł i myślami błądził daleko od lasu i pięknych okoliczności przyrody, Michaś obserwował "robaczki" - jeden robaczek upolował drugiego (a może znalazł martwego?) i ciągnął go w ustronne miejsce, żeby się posilić. A Krzychu zaczął znajdować borowiczki - na początek dwa, chwilę później trzeciego.
Z przykrością stwierdziłam, że nasze miejsce zostało przeszukane (i to z powodzeniem) przez innego grzybiarza - na ściółce pozostały resztki obciętych trzonów. Z pierwszej miejscówki mieliśmy zatem tylko trzy sztuki znalezione przez Krzycha. O zapełnieniu koszyków można było zapomnieć.
Druga miejscówka też nas za bogato nie obdarowała - wyrosły na niej zaledwie cztery owocniki. Grzybki były tylko i wyłącznie w tych samych miejscach, co tydzień wcześniej; w żadnym z "zimniejszych" miejsc jeszcze sie nie pojawiły.
Wyrosło za to sporo rozmaitych czernidłaków, które obok maslanek wiązkowych, są jedynym niejadalniakami zdobiącymi las.
Przy głównej drodze stało sporo dmuchawców, których rozsiewaniem zajęli się Michaś z Krzychem. Ponieważ doskonale się bawili, zostawiłam ich z Pawełkiem w dmuchawcowym raju i sama "poleciałam" sprawdzić co się dzieje z tajemniczymi grzybkami.
Okazało się, że wyrosły i zostały w znacznej mierze skonsumowane przez leśne stworzonka. Nie wyglądały już tak uroczo i tajemniczo jak tydzień temu. Najbardziej przypominają teraz żółtą odmianę pierścieniaka uprawnego, ale zastanawiający jest zupełny brak pierścienia, który nie znikł spłukany deszczem, ponieważ nie było go również u młodych egzemplarzy. Robię wysyp zarodników i wysuszę jednego grzybka do ewentualnego mikroskopowania.
Wracając do głównej drogi, poczułam, że podeszwa mojego, nie pierwszej już młodości, buta, zaczyna kłapać, oddzielając się od reszty. Kiedy dotarłam do mojej rozbawionej menażerii, chciałam sprawdzić na ile jeszcze moje obuwie będzie w stanie mi towarzyszyć w powrocie do samochodu. Krzychu zaczął robić podeszwą "mniam, mniam", w wyniku czego bucia paszczęka uległa znacznemu poszerzeniu. Szło mi się coraz mniej komfortowo.
Wracaliśmy przez uroczy las niczym pobite wojsko - Krzychu marudził, że chce mu się pić, a nogi bolą, Michaś był niepocieszony, że nie pójdziemy drogą z kałużami, Pawełek się wykruszał, bo błoto na spodniach zupełnie wyschło, ja człapałam w rozwalonym bucie, a koszyki były prawie puste...
Mimo wszystko, to był przemiły spacer. Moje wysłużone buty, w których przeszłam wiele kilometrów, zostały w bagażniku. Jutro muszę je wyrzucić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz