Na północ Szlaku Wielkich Jezior Mazurskich nie dopłynęliśmy daleko, zahaczyliśmy o początek Śniardw i stamtąd wróciliśmy na południe - na Jezioro Nidzkie. Ten wyjazd ma być przede wszystkim frajdą dla dzieci, a pływanie przez cały dzień ich nudzi - wolą zabawy na piaszczystych plażach niż żeglowanie. A najwięcej atrakcyjnych dla dzieciaków miejsc jest właśnie na Nidzkim, gdzie nie pływają łodzie motorowe, bo nie wolno używać silników (całe jezioro ma status rezerwatu), nie ma miejsc imprezowych typu dyskoteki i tawerny, a ich miejsce zajmuje PRZYRODA. Zanim znaleźliśmy się z powrotem na Jeziorze Nidzkim, trzeba było pokonać szlak z pierwszego rejsu "w drugą stronę". A po drodze się działo...
Wiało porządnie. Łódki się "krzywiły". Takie przechyły okazały się za mocne na Krzysiową wytrzymałość... Po początkowych, delikatnych piskach, Krzychu był tak przerażony, że trzeba było zwinąć żagle i płynąć na silniku, blisko brzegu, żeby było w miarę stabilnie i równo.
Plan był taki - zatrzymamy się w Rucianem, gdzie zrobimy zakupy i wypłacimy gotówkę z bankomatu. Stamtąd mieliśmy popłynąć prosto do Krzyży, gdzie znajduje się wymarzona plaża. Ale, jak to w życiu bywa, nie wszystko idzie zgodnie z planem - bankomat w Rucianem jest wystawiany tylko w sezonie (lipiec, sierpień) i nie było możliwości pozyskania gotówki potrzebnej nam na opłaty w kolejnych portach. Rzuciłam hasło, że wezmę Krzycha i pójdziemy do portu w Nidzie na piechotę (załatwiając w mieście wszystkie kasowe sprawy), a Pawełek z Michałkiem tam popłyną. Krzychu podszedł do mojej propozycji entuzjastycznie - parę kilometrów na piechotę było lepsze od "krzywiącej" się łódki. Pawełek stwierdził, że poradzi sobie sam z żeglowaniem, więc stanęło na tym, że się rozdzielimy. Zapowiedziałam jeszcze Krzysiowi, że za jedno marudzenie, że bolą nogi, będzie szlaban na słodycze do końca mazurskiego wyjazdu.
Wyruszyliśmy. Było upalnie, ale większość naszej trasy wiodła przez las, w cieniu drzew. Wzdłuż spacerowego chodniczka ciągną się ogrodzone ośrodki wypoczynkowe i żeglarskie. Szliśmy zatem z Krzysiem rozmawiając o strachu i wypatrując grzybków. Miałam nadzieję na znalezienie czegoś ciekawego na pasie laso-zieleni między ogrodzeniem, a chodnikiem. Los chciał jednak inaczej - zobaczyliśmy grzybki za siatką. Rosło tam całe stado borowików usiatkowanych! Za siatką, za zamkniętą bramą! Normalnie, tragedia dla pazerniaków... Dwa były na tyle blisko, ze udało się je "ściagnąć" na maksymalnym zoomie, ale już żaden dostępny patyk do nich nie sięgał (rosły z sześć-siedem metrów od ogrodzenia)... Kolejne, rosnące jeszcze dalej, dosięgał tylko nasz wzrok; aparat nie dał rady.:(
Nasze pazerniacze dusze zawyły boleśnie. Krzyś wyszedł z inwencją: "To wrzuć mnie mama za siatkę, ja pozbieram". Plan sam w sobie genialny, ale jak później Krzycha zza tej siatki wydostać? Gdyby nie to, że ogrodzenie było tuż przy trasie spacerowej, którą sporo osób chodziło, pewnie sama bym przez płot skakała, nie myśląc o tym, czy mi się później uda wydostać. Ale byłam z dzieckiem, a to do jakiejś tam powagi zobowiązuje... Z bólem serca powiedziałam Krzychowi, że pójdziemy wzdłuż ogrodzenia, a jak będzie w nim jakaś dziura, wleziemy do środka.
Na terenie ośrodka nie było nikogo oprócz czarnego kota, który miał w głębokim poważaniu nasze "kici, kici" i obrzucił nas jedynie pogardliwym spojrzeniem.
Szliśmy z Krzychem wzdłuż ogrodzenia w rytm powtarzającego się pazerniaczego refrenu:"Wszystko stracone, wszystko stracone" (to Krzychu tak powtarzał), a tam pokazały się kolejne grzybki - stada maślaków ziarnistych. Jeden piękniejszy od drugiego o. Doliczyliśmy do 30... A ile ich tam było, nikt nie wie. Koszyk średniej wielkości byłby pełny... Z oczu Krzysia pociekły łzy (moja pazernacza krew w nim płynie), a dziury w ogrodzeniu nie było...
Nie udało się dostać za ogrodzenie. Wszystkie wypatrzone grzybki zostały na zmarnowanie.:( Te niewypatrzone, a możliwe do zebrania, gdyby się wezło za ogrodzenie, też.
Jedynym gatunkiem, który stanął po "naszej" stronie ogrodzenia, były kustrzebki, których nie pozyskaliśmy.
Do portu "Pd Dębem" dotarliśmy z Krzysiem niemal równocześnie z naszymi żeglarzami - Pawełkiem i Michałkiem. W macierzystym porcie wymieniliśmy silnik spalinowy na elektryczny, żeby w przypadku mocnego wiatru ratować się żeglowaniem bez przechyłów, które dla Krzysia są strasznym przeżyciem. Wieczorem bawiliśmy się już na cudownej plaży w Krzyżach.
Do tej pory nie mogę przeboleć, że moje pierwsze tegoroczne "prawdziwki" musiały zostać "na zmarnowanie" za płotem, którego nie zdecydowałam się sforsować. I mimo iż tłumaczę sobie, że na pewno były robaczywe, niewiele to pomaga. Pozostał żal...
Rok temu miałam podobną sytuację, tylko ja byłam z koleżanką. Obie grzybnięte. Idziemy wzdłuż płotu, gadamy o życiu i o du...e Maryni. Oczy bładzą po ściólce i widzę po drugiej stronie płotu "poletko" modrzewiaków. Minęłyśmy to "poletko" i ja po kilkunastu metrach nie wytrzymałam: idę! Przy przechodzeniu przez płot usłyszałam traaach ! Podarłam spodnie. Ale co tam, warto było, około 60 modrzewiaków pozyskane! Przechodzący spacerowicze mieli ubaw, że hej! Reszta pobytu w długiej tunice, żeby ukryć to rozdarcie w spodniach. Inka
OdpowiedzUsuńZa modrzewiakami też kiedyś skakałam przez płot - przelazłam, pozbierałam, chodzę po ogrodzonym terenie, a tam kawałek dalej była otwarta bramka...
UsuńChyba nawet jako "starsza pani" forsowałabym ten płot szczególnie na początku sezonu , to straszne .
OdpowiedzUsuńA mnie głupio było przed tymi wszystkimi spacerowiczami...
UsuńJa też jako "starsza pani" przelazłabym przez ten płot na początku sezonu, w jego środku i przy końcu, zawsze ! Ale ja jestem grzybnięta :-) Inka
OdpowiedzUsuńWychodzi na to, że ja nie jestem aż takim pazerniakiem, jak sądziłam.;)
UsuńZnalezione, zaliczone.:)
OdpowiedzUsuńBiedny Krzysiu ;) Matka nie sprowadziła go na manowce - poszłabym to legalnie załatwić z kotem, który nas wpuścił
OdpowiedzUsuńKot był nieugięty, nie chciał iść na żaden układ.;)
Usuń