Po dopołudniowym grzybobraniu i wizycie na bacówce Michałek i Krzychu mieli już dosyć spacerów, co nie oznacza, że brakowało im sił do podwórkowych szaleństw. Z radością przystali więc na propozycję spędzenia popołudnia na lipnickim podwórku w towarzystwie swojej ukochanej Asi. Nie ukrywam, że mnie również bardzo ucieszyła perspektywa zostawienia dzieciaków i samotnego pójścia do kolejnego lasu. Stwierdziłam, że po południu, niezależnie od tego, o której godzinie opuścimy Orawę, tak czy inaczej, wpakujemy się w korki na zakopiance. Poszłam więc na dalsze poszukiwania grzybków w granicznym lesie.
Pokonując rozpalone wrześniowym słońcem łąki, zrobiłam sobie przystanek przy krzakach dzikiej róży i obfociłam je z Babią w tle.
Na wejściu do lasu czekała na mnie gromadka kurek - wyrosły już pokaźnie i zdążyły poobsychać na brzegach kapelutków. W takich przypadkach, kiedy grzyby znajduje się zaraz na pierwszej linii leśnej, zawsze przypomina mi się Pawełkowa teoria - jak ci las daje zaraz na wstępie, to znaczy, że mówi:"Bierz i spadaj!" Oczywiście nigdy się do tej teorii nie stosujemy w praktyce, bo jakże tu zostawić leśne zakamarki bez dokładnego przeszperania?
Poszłam zatem w głąb lasu. Przemierzając znajome ścieżki natrafiłam na borowiki ceglastopore, których większość musiałam pozostawić na miejscu, bo były zasiedlone robaczkami.
W wilgotnych miejscach, w mchu wypatrzyłam trochę ładnych jeszcze, świeżutkich pieprzników trąbkowych, które dołożyłam do zebranych wcześniej kureczek.
Trafił się tez jeden jedyny muchomor czerwieniejący, który tak dobrze ukrył się pod ściółką, że robale nie trafiły do niego - był zdrowiutki, co mnie bardzo zdziwiło.
Na dłuższą chwilę zatrzymałam się przy naziemkach zielonawych. To niejadalne grzyby, ale rozrosły się w tym roku tak obficie i pięknie, że co kawałek przyciągają wzrok. W orawskich lasach gatunek ten jest stosunkowo popularny i można go spotkać często (w tym roku wyjątkowo często), ale w pozostałych rejonach Polski jest rzadkością. Z tego powodu został wpisany na Czerwoną Listę grzybów zagrożonych wyginięciem.
Opuściłam las, aby przeszperać przylegające do niego osikowe zagajniki. To właśnie w nich zbieraliśmy pod koniec sierpnia spore ilości koźlarzy czerwonych. Nie zawiodłam się - znalazłam około 30 egzemplarzy, głównie młodych kozaczków. I co zdumiewające, wszystkie były idealnie zdrowe, co przy odsetku robaczywców w lesie, było zaskakujące.
Słoneczko nie odpuszczało - prażyło jak w środku lata. Z tak trochę - pełnym koszykiem ruszyłam przez łąki do moich "porzuconych" dzieci.
Drogę zastąpiły mi zimowity, które oczywiście uwieczniłam.
Rozbawieni chłopcy wcale nie mieli zamiaru pakować się do samochodu i wracać do miasta... Krzychu na hasło: "Zbieramy się!" minę miał nietęgą i pognał jeszcze pod przydrożna modrzewie, gdzie wysznupił jednego obgryzionego maślaka żółtego.
Wracaliśmy do Krakowa dłuuugo - pół godziny zjadł nam koreczek na zwężce w Myślenicach, kwadrans wjazd do Krakowa... Dzięki temu Krzyś zdążył się porządnie wyspać, a Michaś przedyskutować ze mną prawie wszystkie dręczące go pytania i dylematy moralne.;)
piękny spacer i piękne widoki na góry no i zbiór czerwonych łebków jak u nas mówią też niezły
OdpowiedzUsuńKocham te widoki właśnie. Zakochałam się w Orawie ponad 20 lat temu, kiedy zawędrowałam tam po raz pierwszy.:)
UsuńCzerwone łebki to słyszałem takie określenie na Roztoczu - ale to mówiła Pani pochodząca z okolic Giżycka
OdpowiedzUsuńTo chyba dość popularna nazwa regionalna i to z wielu regionów. Tak samo na koźlarze mówi się w okolicach Krakowa - pamiętam to z dzieciństwa, kiedy wakacje spędzałam w jednej z podkrakowskich wsi.
Usuń