Po raz kolejny tradycji stało sie zadość - pojechaliśmy na święta do Muszyny. Zostałam przegłosowana - chciałam zostać w domu albo jechać w jakiekolwiek inne miejsce, w którym jeszcze nie byłam. Ale chłopcy kochają Muszyną i w kwestii wyboru miejsca nie miałam wyjazdu nie miałam wiele do powiedzenia. W efekcie jesteśmy szósty raz na święta w Muszynie...
Rok temu przez cały czas było szaro - buro, ponuro, wilgotno i powyżej zera. Nie robiłam wiele poza zbieraniem zimowych grzybów i suszeniem ich na kaloryferze.
W tym roku jest inaczej - śnieg, mróz, a na powitanie słońce. Michał z Krzychem nie dali nawet dychnąć po przyjeździe - trzeba było natentychmiast pognać na słoneczko i śnieg.
Zanim wyruszymy na saneczkowy spacer, słów parę na temat sanek. Otóż pierwsze sanki, jakie chłopcy mieli - jedne zakupione na Alledrogo (przysłali inne niż niż zamówiliśmy, bo się zapasy wyczerpały), drugie żółte - przyniesione na zamówienie Krzysia przez Mikołaja, mówiąc z orawska - "łoszczepały się". Faktem jest, że nie były zbytnio oszczędzane, ale przecież sprzęt rekreacyjny jest po to, żeby pracował, a nie stał na wystawce. Chciałam więc zakupić dzieciakom nowy sprzęt. Wszystkie sanki, jakie oglądałam w sklepach od blisko miesiąca (z zakupów przez internet zrezygnowałam po wcześniejszych doświadczeniach) wyglądały na sprzęt jednorazowego użytku - cieniutkie rureczki, na górze listewki z boazerii... Jak na czymś takim bezpiecznie i wygodnie jeździć???
W efekcie rozpuściłam wici wśród znajomych, żeby dali znać, jakby widzieli jakieś porządne sanki w komisie, żeby dali znać. Niedługo musiałam czekać - jedna z cioć Ań zadzwoniła, że w komisie widziała solidne sanki, stare, ale jare. Wysłałam tam Pawełka, który załatwiał interesy w tej części miasta. Tym sposobem nabyliśmy genialne niemieckie sanki z metalowymi, kutymi płozami oraz drugie, które Pawełek wziął, żeby nie było, że jedno dziecko dostało, a drugie nie. Te drugie sanki są zdecydowanie słabsze - kląkrowate, ciężkie i mało sterowne. Ale są dwie sztuki.:)
Poszliśmy najpierw deptakiem w stronę cerkwi. Na deptaku dało się jechać na sankach i już wtedy wyszła na jaw wyższość drewnianych, lekkich sanek nad ciężkimi nartosankami.
Świeciło słoneczko, drzewa były okryte szadzią. No po prostu cudnie było.
Na wysokości cerkwi słońce pozwoliło zrobić jeszcze parę uroczych fotek, a później zdecydowało, że już pora najwyższa na odpoczynek i skryło się za chmurami.
Chłopcy zjeżdżali z delikatnej górki w kierunku Muszyny. Po pierwszej próbie zjazdu zdecydowali, że będą jeździć razem na jednych, drewnianych sankach. Pomiędzy jednym, a drugim zepchnięciem dzieciaków na starcie, uwieczniałam zimowy krajobraz. Z drzew osypywała się szadź.
Poszliśmy dalej, na jeszcze większą górę. Tutaj szadź trzymała się jeszcze pieknie, ale słońca już nie było.
Na tle błękitnego nieba, w słonecznych promieniach, szadzinki na pewno wyglądałyby urokliwiej, ale i tak były piękne. Sami zobaczcie.
Doszliśmy na wzniesienie, z którego rozciągał się widok na całą Muszynę, ale dla mnie urokliwszy był ten szczyt właśnie niż dymiące kominy w dole.
Wracaliśmy na granicy światła i zimowych ciemności. Chłopcy, choć umordowani nieziemsko, byli zachwyceni spacerem, sankami, zjazdami i śnieżnym szaleństwem. I wiedzieliśmy, ze na następny spacer zabierzemy tylko jedne sanki.:)
Witajcie.Wspaniała pogoda,śnieżek,fantastycznie.U nas nie ma ani krzty śniegu,obżarstwo przy stole i nic więcej.Może też kiedyś doczekam Świąt na wyjeździe.Życzę wspaniałego odpoczynku
OdpowiedzUsuńDziękujemy! U nas też obżarstwo jest.:)
UsuńMiłego świętowania Ewo! A za rok pomyśl o wyjazdowych świętach.:)
A dzisiaj sypie cały dzień.:)
OdpowiedzUsuń