Podczas wypraw na grzyby czy leśnych spacerów znajdujemy w lasach różne rzeczy, które nie są wymarzonym smardzem czy borowikiem. Najczęściej są to śmieci... Przygotowałam Michała i Krzysia na spotkania z różnymi nietypowymi znaleziskami w lesie, poczynając od trujących roślin (rozpoznają wiele z nich), przez żmije, po martwe zwierzęta. Nie wpadłam jednak na pomysł wyjaśnienia im, co mają zrobić, a właściwie czego nie robić w przypadku znalezienia bomby. Właściwie to na takie znalezisko nie byliśmy przygotowani również my - ja i Pawełek. Teraz już dzieci są przeszkolone, a my zapoznani z całą procedurą przewidzianą w takich przypadkach. A mnie nawet teraz przechodzą po plecach dreszcze na myśl, że Moja Menażeria wraz że mną mogła już być tylko wspomnieniem.
Był 30 kwietnia, nasza długa majówka. Szliśmy najpierw w górę słowackiego strumienia zbierając smardzyki, później przeszliśmy przez górę porośniętą lasem, po której grzbiecie przebiega granica i wracaliśmy do parkingu już po polskiej stronę, również korytem strumienia. Chłopcy co chwilę podnosili z brzegów kamienie i rzucali je do wody. Zostali parę metrów w tyle. W pewnym momencie Krzyś zawołał: "Patrz tata!" Odwróciliśmy się. Krzyś stał nad potokiem i trzymał w ręce najprawdziwszą bombę - niecały metr nad kamieniami, zapalnikiem w dół... Zanim zdążyłam pomyśleć, że zaraz rzuci znalezisko do strumienia, Pawełek spokojnie powiedział: "Krzyś, kucnij i połóż to delikatnie na ziemi." Całe szczęście, że Krzychu się nie przestraszył tatowego tonu i nie rzucił swoim pozyskiem. Oczywiście mogło się nic nie stać, ale równie dobrze mogliśmy wszyscy pozostać na zawsze nad orawskim potokiem.
Serce mi waliło. Pawełek orzekł, że to pocisk z moździerza, a Krzyś zażyczył sobie sesję foto i był mocno niepocieszony, że takiej pięknej bomby nie może zabrać na pamiątkę. W tamtej okolicy przebiegał w czasie wojny front i już niejednokrotnie znajdowaliśmy fragmenty pocisków czy łuski, ale cała bombka trafiła się pierwszy raz. I mam nadzieję, że ostatni. Zrobiliśmy zdjęcia, Pawełek zapisał namiary na dżipsie i poszliśmy dalej dyskutując, co teraz zrobić.
Uważałam, że fakt znalezienia tego pocisku należy zgłosić. Pawełek miał co do tego wątpliwości, bo przede wszystkim obawiał się, że zanim ktoś kompetentny się tu zjawi, to ktoś inny bombę sobie zabierze i będzie problem z wyjaśnieniem, co się z pociskiem stało. Obawiał się też, że nas będą ciągać po komendach, każą składać zeznania i tak dalej. Mówię jednak Pawełkowi, że korytem strumienia jeżdżą traktory, ściągają drzewo z lasu i wjedzie chłop na pocisk, "pizgnie ino roz", kobieta bez męża zostanie, a dzieci bez ojca... Przekonałam go. Kiedy dojechaliśmy do lipnickiego domku, Pawełek zadzwonił jeszcze do znajomego emerytowanego policjanta, żeby mu powiedział, jak dalej będzie wyglądała procedura i zgłosiliśmy znalezisko pod 112.
Zgłoszenie zostało przyjęte, ale okazało się, że namiary z dżipsa nie wystarczą i trzeba będzie policjantów zaprowadzić na miejsce. Wyjaśniono nam wtedy, że właściwie, to powinniśmy czekać na miejscu, w którym jest pocisk i stamtąd wzywać policję. Ale wiadomo, że w lesie nie zawsze jest możliwe dodzwonienie się, bo zasięg miejscami słaby, a poza tym, gdybyśmy czekali przy bombie, to i tak ktoś musiałby panów policjantów doprowadzić na miejsce. W efekcie za jakieś pół godziny na podwórko podjechał radiowóz i policja zwinęła nam Pawełka. Miny paru osób obecnych na lipnickim podwórku, kiedy wsiadał do radiowozu - bezcenne.
Pawełek doprowadził policjantów do "naszej" bomby, która, wbrew jego obawom, czekała spokojnie tam, gdzie ją zostawiliśmy. Znalezisko zostało potraktowane bardzo poważnie - jeden z policjantów został na miejscu, żeby pilnować pocisku, a drugi odwiózł Pawełka do domu. Już na miejscu dopełnione zostały formalności polegające na spisaniu danych i pouczeniu Krzysia, żeby nastepnym razem, kiedy znajdzie bombę, absolutnie jej nie dotykał.
Oczywiście zapytaliśmy, jakie będą dalsze losy naszej bomby. Pan policjant wyjaśnił, że teraz pewnie będą jej pilnować aż do końca długiego weekendu, bo wcześniej raczej nie uda się sprowadzić saperów. A później pociskiem zajmą się saperzy - albo wpakują go do specjalnego samochodu i wywiozą na poligon, albo zdetonują na miejscu. Ta detonacja "na miejscu" bardzo się Krzysiowi spodobała, bo już oczami wyobraźni widział wielkie "BAM!!!" Postanowiliśmy przed wyjazdem do Krakowa sprawdzić, czy na miejscu bomby jest wielki lej po wybuchu.
W dzień wyjazdu zrobiliśmy sobie ostatni spacerek do "bombowego" miejsca. Kiedy doszliśmy, okazało się, że pocisku nie ma, ale są ślady po policjantach, którzy go pilnowali. Chłopcy pobawili się w detektywów.
Odkryli ślad po niedawno palonym ognisku, a w strumieniu znaleźli kapsel z piwa i dwa kamienie pomalowane czerwoną farbą. Te "ślady" ze strumienia mogły tam leżeć od dawna, ale Krzyś i Michaś stwierdzili, że to na pewno są znaki zostawione przez policjantów albo saperów.:)
Ponieważ dzień bez pozysku, to dzień stracony, więc w drodze powrotnej Krzychu wyszperał nowe znalezisko - całkiem jeszcze dobrą tablicę rejestracyjną.;)
Muszę napisać, że jestem bardzo "zbudowany" podejściem służb. Od telefonu na 112 do telefonu z komisariatu w Jabłonce minęło około 30 minut. Tyle samo upłynęło czasu zanim na podwórko zajechał radiowóz. Troszkę mina mi zrzedła bo oczyma wyobraźni już widziałem jak na miejsce z "bombą" pojadę sobie quadem. Coż, trzeba było "dymać z buta" 1630m od radiowozu. Na szczęście woda była niska i Panowie Policjanci mogli iść bez gumioków w korycie rzeki.
OdpowiedzUsuńBardzo sympatyczne chłopaki. Miejscowi. Po dojściu do "bomby" jeden z nich został pilnować a drugi, po dotarciu do radiowozu, odwiózł mnie do domu a potem pojechał na komisariat "wykonać czynności".
Muszę Wam napisać, że odetchnąłem z ulgą gdy zobaczyłem, że "bomba" leży sobie tam, gdzie zostawił ją Krzyś. Bałem się, że taką śliczną "bombę" ktoś sobie zabierze do domu.
Piszę cały czas "bomba" bo po prostu ładniej brzmi niż granat moździerzowy ale skutek jakby wybuchł mógł być ten sam.
Mam nadzieję, że spotkamy się w czasie wakacji z tymi Policjantami i dowiemy się co się z tą "naszą bombą" stało a w szczególności, czy zapalnik był cały, czy wypalony.
Paweł zwany Pawełkiem
Ale numer:-)). Ale nie jestem zaskoczona; w zeszłym roku w jednym z moich rydzowych miejsc też znalazłam duży pocisk - podejrzewam, że drogowcy wykopali go podczas budowania pobliskiej szosy i rzucili w krzaki.Po konsultacji fotograficznej z mężem koleżanki policjantem wiedziałam już, że raczej się nie mylę i też zgłosiłam znalezisko na policję. Panowie mundurowi potraktowali zgłoszenie poważnie i wysłali kolegów na oględziny. Musiałam podjechać celem namierzenia znaleziska; panowie policjanci byli MOCNO zaskoczeni, że odpowiedzią na pytanie Co tu pani robiła? Było: Jak to co? Na grzybach byłam:-)). Lasek kompletnie "nie wygląda" a jest pięknym rydzowiskiem.
OdpowiedzUsuńDrogowcy nie chcieli mieć kłopotów z policją czy saperami. no i przerwa w robotach by była. Szkoda tylko, że musiałaś zdradzić swoją rydzową miejscówkę.:)
UsuńRosły tam też maślaki - więc udawałam, że o nie chodzi:-)).
UsuńKrzyś ma po prostu talent do znajdowania... czegoś. A że znaleziska nie zawsze nadają się do koszyka, trudno. Dobrze, że bombowe doświadczenie zdobywał z rodzicami, w towarzystwie kolegów- strach pomyśleć. I tu nasunęła mi się myśl, że nie da się dziecka zawczasu przygotować na wszystkie życiowe niespodzianki. Ale starać się trzeba. Pozdrawiam- Ewa.
OdpowiedzUsuńNo niestety, wszystkiego się nie przewidzi, a czasem nawet jak się przewidzi, to dziecko, mimo ostrzeżenia potrafi wywinąć numer. W środę pojechałam z chłopakami na spacer rowerowy po szkole. Michał jechał pierwszy i wiedział, że ma się zatrzymać przed ulicą. Nie udało mu się wyhamować i przednim kołem wpakował się prosto w jadący samochód. Dobrze, że prędkość była minimalna. Pozdrawiam słonecznie!
UsuńAle nic się nie stało? Cały i zdrowy? Ewa.
UsuńTak, nic mu się nie stało. Kierowca natychmiast odbił na przeciwny pas ruchu, bo myślał pewnie, że dziecko dalej pojedzie. Bo tak to wyglądało.
UsuńCo do tablicy to pochodzi z Suzuki Vitara ubezpieczonej w PZU (nr polisy 1028663075~2018). Możecie zadzwonić do PZU i poinformować ich, żeby dali znać właścicielowi. Ominą go wtedy koszty związane z wyrobieniem duplikatu jak ją sobie od Was odbierze.
OdpowiedzUsuńNie wpadłam na to, ze można to sprawdzić. To nie pierwsza tablica rejestracyjna, jaką znaleźliśmy podczas spacerów. Została w Lipnicy, u naszych gospodarzy, na wypadek, gdyby ktoś szukał. Tam się wszyscy znają.
UsuńOj tak!. Wolałabym więcej aż tak bombowych dni nie mieć.:)
OdpowiedzUsuńMatko i córko !!! Czytałam, jak jakiś horror ! Chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe;-((( Cieszę się, że wszystko dobrze się skończyło (KTOŚ, tam wysoko czuwa nad Wami)... Miałam jednego synka... to był czort w dzieciństwie... a dopiero dwóch takich żywych chłopaków... nieźle musisz kręcić szyją, żeby ich ogarnąć!!! Pozdrowienia majowe przesyłam, Gabrysia.
OdpowiedzUsuńTak, chłopaki to żywioł i czasem trudno nad nim zapanować.:) Teraz są już przeszkoleni na okoliczność znalezienia kolejnej bomby; policjant też im zabronił dotykania czegoś takiego. Po lasach często chodzimy, więc może się zdarzyć, że trafimy jeszcze kiedyś na takie znalezisko. Chociaż osobiście wolałabym nie. Pozdrawiam przedburzowo.:)
Usuń