W sobotę zaczęło wiać okrutnie. Od południa podmuchy wiatru wciąż nabierały siły, by w nocy osiągnąć największą moc. Ale wiatr to nie wszystkie nocne atrakcje. Przeszła pierwsza tegoroczna burza. Wiatr chyba sprawił, że błyskawice, zamiast iść najkrótszą drogą do ziemi, wędrowały poziomo po ciemnym niebie. Tak mi te pioruny świeciły przez okno, że mnie obudziły. Ba! Nawet Pawełka obudziły, chociaż jego mało co rusza podczas snu. Tylko młodzi o burzy dowiedzieli się dopiero rankiem.;)
A poranek był cudny- słoneczny, bezchmurny, z niezbyt silnym wiatrem. Idealny na leśną eskapadę. Tylko zimno było i musiałam powyciągać z powrotem zimowe kurtki, które już upchnęłam w czeluściach podręcznych schowków. Pojechaliśmy na poszukiwania wiosny do "cisiowego lasu."
Po drodze (53 km od domu; chłopcy mierzyli z ciekawości) widać było ślady nocnej wichury - połamane gałęzie, rozwalone reklamy, przewrócone drzewa i wszędzie pełno śmieci rozwianych przez wiatr. Na szczęście na drodze nie leżało nic, co uniemożliwiałoby jazdę, więc do lasu dotarliśmy. Słońce w tym czasie już się nieco zmęczyło i poszło na drzemkę, ale w niczym nam to nie wadziło. Zaraz przy parkingu powitał nas widok standardowy w naszych lasach, czyli składowisko drewna zgromadzonego po wycince.
Całe połacie lasu wyglądały tak, jak na powyższym obrazku, a drewno leżało nie tylko w tym jednym miejscu, z którego wyruszyliśmy na spacer.
Zaraz na początku wędrówki Krzyś znalazł śpiącą jeszcze i niezbyt ruchliwą biedroneczkę. Dzięki temu, że była zmarznięta i słodko sobie spała, można jej było zrobić dobrą fotkę. Z uciekającymi biedronkami nie jest to już takie proste.:)
Zaraz też trafiliśmy na efekty nocnej wichury - jedna z topól, która nie padła pod piłą drwali, zwaliła się na siatkę leśną, dzięki czemu można było bez trudu wejść na teren ogrodzony. Oczywiście skorzystaliśmy z tej możliwości, ale żadnych cudów wiosennych za tym ogrodzeniem nie było. Nawet śpiącej biedronki w ściółce nie wypatrzyliśmy.
A czego wypatrywaliśmy? Oczywiście wiosny. Pawełek był do tych poszukiwań bardzo sceptycznie nastawiony i twierdził, że za wcześnie na to, by wiosenne znaki znaleźć. Kiedy umawialiśmy się, do którego lasu pojedziemy, kręcił głową i był pewien, że nie zależy mi na kwiatkach, tylko na szukaniu milimetrowych smardzówek. A ja, owszem, myślałam o nich, ale chciałam im tylko szepnąć, żeby spokojnie nabierały masy pod kołderką liściową, a ja poczekam, aż osiągną większe gabaryty.:)
Pawełkowe proroctwa odnośnie braku wiosennych znaków w lesie przez długi czas się sprawdzały. Oprócz zaspanej biedronki nie mogliśmy znaleźć nic wiosennego. Dopiero po rozgrzebaniu ściółki widać było jakieś kiełkujące roślinki, najprawdopodobniej zawilce. Ale nie jestem zwolennikiem przyspieszania czasu i wykopywania spod ziemi rodzącego się życia, więc odpuściłam sobie wykopki.
Ruch i radość z faktu istnienia wprowadzali do lasu Michaś z Krzychem, którzy, jak zwykle korzystali z możliwości wytracenia nadmiaru energii. Rywalizacja między nimi wkracza na coraz wyższe poziomy i momentami zaczyna się ocierać o niebezpieczeństwo. Chłopcy wymyślają sobie różne "czelendże" i wykonują narzucone sobie zadania nawet wtedy, kiedy trochę się boją.
Cieszę się, że są sprawni i lubią się ruszać, ale chwilami muszę hamować ich zapędy, bo niedługo zaczęliby zeskakiwać z wysokości paru metrów. To znaczy Krzyś by zaczął, bo on już tak ma, a Michał zrobiłby wszystko, żeby nie być gorszym...
Wśród tego hasania i dokazywania doszliśmy do miejsca, w którym wiosna się ujawniła. Wawrzynki wilczełyka w pełnym rozkwicie to coś, co raduje serce i duszą wiosenną porą.
Najładniejszy "wilczy" krzak znalazł Pawełek. I w dodatku słoneczko mu wtedy do zdjęć przyświeciło, jakby mówiąc: "Masz niedowiarku wiosnę, w którą nie wierzyłeś!"
W sumie namierzyliśmy co najmniej setkę wawrzynków. Wiele z nich zostało uwiecznionych na wieki - z daleka, z bliska, a nawet z bardzo bliska.
I znowu przedreptaliśmy kawałek trasy nie widząc nic wiosennego. Ja z Michałkiem i Krzysiem zatrzymaliśmy się pod leszczynami, żeby poszukać kubianek, a Pawełek nam zniknął z zasięgu wzroku. Kiedy po kwadransie ruszyliśmy w kierunku, w którym powinien być, zobaczyłam wreszcie to, czego szukałam najbardziej - kwitnącą przylaszczkę!
Zawołałam chłopaków, żeby zobaczyli niebieściutkiego kwiatuszka, a wtedy z czeluści lasu odezwał się Pawełkowy głos, oznajmiający tonem wyższości, że on tam, kawałek dalej, ma tysiąc takich przylaszczek.
Najwyraźniej wiosna jemu pierwszemu zapragnęła się objawić w całym swoim przylaszczkowym przepychu. Faktycznie, kwiatuszków było mnóstwo, ale tylko w tym jednym kawałku lasu - na dobrze nasłonecznionym, południowym zboczu. W innych miejscach nie zakwitły jeszcze, a wiem, że jest ich sporo w całym lesie.
Pawełek focił już od dobrej chwili, a ja dopiero zaczęłam. Zrobienie wyraźnych zdjęć wcale proste nie było, bo wiatr zaczął dmuchać coraz mocniejszy i pomiatał delikatnymi przylaszczkami na wszystkie strony.
Najlepiej zdjęcia wychodziły, kiedy się położyło na ziemi i zasłoniło wiatr, ale trzeba było wybierać taką pozycję, żeby przy okazji zasłaniania wiatru, nie zasłonić słońca, które chwilami świeciło, a chwilami chowało się za chmury.
Michałek, widząc, że szybko nie będziemy się dalej przemieszczać, usiadł sobie wygodnie i odpłynął w swój Michałkowy świat, alienując się z realu. Krzychu za to szukał przylaszczek i kubianek. Tak sobie wymyśliłam, ze fajnie byłoby mieć zdjęcie przylaszczki z kubianką, ale to się nie udało, bo akurat w tm miejscu, mimo dorodnych leszczyn, kubiankowych miseczek nie było.
Przylaszczek uwieczniłam tyle, że mimo sporego odsiewu tych nieostrych i ponownej segregacji i tak ich dużo zostało. Z tych już nie miałam serca żadnej odrzucić.:)
Na tym samym zboczu, na którym zakwitły przylaszczki, pojawiły się też inne kwiatuszki. Zakwitły pojedyncze miodunki, a sporo z nich zakwitnie niedługo, bo pączusie zaczynają się otwierać.
Pawełkowi udało się też dorwać jedną kokorycz. Ja ją zobaczyłam dopiero w domu, na zdjęciu.
Na potęgę kwitną również śledziennice skrętnolistne. Znaleźliśmy je nie tylko w tym najlepiej nagrzanym fragmencie lasu, ale także w zacienionych partiach. Nie da się ukryć. Wiosna zaczyna się panoszyć.
Doszliśmy do miejsca, w którym obiecałam chłopakom wydanie deseru. Pobiegli naprzód do leżących ściętych drzew, żeby było szybciej. A ja im zrobiłam dowcip, nazywany obecnie w młodzieżowym języku "prankiem" i zamiast słodkiej czekolady, wzięłam na spacer gorzką. Krzysiowi to w niczym nie wadziło, bo stwierdził, ze i tak trochę słodka jest, ale Michałowi zdecydowanie nie posmakowała i większą część swojego przydziału oddał tacie, twierdząc z lisim uśmieszkiem, ze to z dobrego serca się tak dzieli.
Takie wspaniałe pniaki musiały zostać wykorzystane nie tylko do posiedzenia i odpoczynku.
Poszliśmy jeszcze z kilometr dołem lasu. Miejscami widać było szeregowo powalone drzewa. Dobrze, ze w czasie naszego spaceru nie wiało aż tak strasznie, bo strach byłoby chodzić między drzewami.
Później trzeba było się przemieścić z dolnych partii lasu na górę. Każda z dróg prowadzących w pożądanym kierunku wiodła pod pokaźną górkę. Każdy pokonywał ja na swój sposób. Krzyś gnał od dołu do góry, żeby być pierwszym, Michaś co kawałek odpoczywał, żeby się zbytnio nie zmęczyć, a Pawełek trawersował, żeby mu było wygodnie. Ja wystartowałam ostatnia, ale jakoś tak wyszło, ze byłam na górze równo z Krzychem.:)
Po pokonaniu stromizny ujawniły się braki kondycyjne. Za mało chodzimy zimą.:(
Krzyś był zmęczony, brudny, ale szczęśliwy.
Myślałam, że górą lasu spotkamy jeszcze jakieś przylaszczki lub inne wiosenne kwiatki, ale oprócz rozwijających się pąków na krzewach, nic nie było.
Trafiliśmy za to na leśne groby, które nigdy wcześniej nie stanęły nam na drodze. Są tak wtopione w otoczenie, że można przechodzić parę metrów obok i zupełnie nie zwrócić na nie uwagi. Nie były opisane, więc można tylko snuć przypuszczenia, że to mogiły z czasów wojny.
Chłopcy byli już trochę zmęczeni, ale na widok atrakcji wstępowało w nich nowe życie.:)
I została ostatnia prosta przed parkingiem, a na niej słoneczne podbiały, które okazały się ostatnim wiosennym uśmiechem na tym spacerku.
Pomachaliśmy jeszcze do smardzóweczek schowanych pod topolowymi liśćmi i Michaś pobiegł w stronę samochodu, a my wolnym krokiem podążyliśmy za nim. Pogoda, choć nie obdarowała nas ciepełkiem i tak była łaskawa. W drodze do Krakowa złapałnas deszcz, który opanował całe niedzielne popołudnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz