Realizuję wyzwanie na 2021 rok - co miesiąc odwiedzam szczyt Babiej Góry. Ekipa towarzysząca za każdym razem w nieco innym składzie, ale Wiola i Monika były już dwa razy ze mną. Ponadto Wiola "nadrobiła" lutowe wejście dwoma wejściami w marcu. Gdyby luty miał normalną długość, spokojnie zdążyłaby zaliczyć ten miesiąc. Szanowna komisja babiogórska, po przedstawieniu przez Wiolę wszystkich argumentów, uznała, że można jej zaliczyć cały pierwszy kwartał. Idziemy zatem razem jak burza i do końca roku zostało nam już tylko dziewięć razy.:)
Tym razem ekipa była liczna, bo i wyjazd weekendowy był szczególny - urodzinowy dla Michałka i Moniki. Ale imprezkę zostawimy sobie na deser, a teraz ruszamy w trasę! Od razu muszę zaznaczyć, że na Babią poszły baby i dzieci, a chłopy zostały na chłopiej, na której centralne miejsce zajmuje wędzarnia.:)
Do Przełęczy Krowiarki dojechaliśmy na dwa samochody. Kto miał raki, to je założył, a kto nie miał, nie musiał się schylać. Ja miałam takie wspomaganie pierwszy raz, więc to był dla moich raków chrzest bojowy.
Ruszyliśmy pod górkę czerwonym szlakiem - Moniki dwie, Natalka, Inga, Wiola, Michał, Krzyś i ja.
Dzieci tym razem zabrały jabłuszka, żeby mieć na czym z góry zjechać. Mieli je ciągnąć na zmianę, ale to głównie Krzychu transportował dodatkowe obciążenie.
Z jabłuszkami trzeba było uważać, żeby ich nie uwolnić, bo wtedy zjeżdżały w dół i nie zawsze był tam ktoś, kto je łapał. Ponieważ najszybciej jabłuszka gubił Michałek, najwcześniej został zwolniony z ich transportowania.;)
Ten pierwszy odcinek trasy idący przez las okazał się najbardziej lajtowy z całej wyprawy, chociaż tu są największe stromizny i najtrudniejsze podejście na tym szlaku. Ale tu widoczność była doskonała, a wiatr hulał sobie wysoko w koronach drzew.
Jak to z dużą ekipą bywa, rozciągła się ona na szlaku i co jakiś czas trzeba się było zatrzymać, żeby poczekać na resztę towarzystwa i móc się rozciągać od nowa.
W takim rozwleczeniu doszliśmy do Sokolicy - pierwszego punktu widokowego. W czołówce znalazły się Wiola z Moniką nr 1, Michał i ja. Tu już solidnie wiało, więc po zrobieniu zdjęć zeszliśmy parę metrów w dół, żeby zaczekać na resztę w zasłoniętym miejscu.
Widok w stronę Zawoi był doskonały.
Za to szczytu Babiej nie było widać.
Z Sokolicy Inga z Moniką zawróciły, a ekipa w zmniejszonym składzie poszła dalej.
Tu już tak lajtowo nie było. Porywy wiatru chwilami podcinały nogi i zasłaniały nas śnieżnym pyłem. Pilnowałam już dzieciaki, żeby nie zostały gdzieś za bardzo z tyłu. Taki wiatr mógłby jakiegoś chudzielca porwać.
Szłam raz z przodu, raz z tyłu, więc mogłam fotki robić z dwóch stron.
Coraz mocniej wiało, a widoczność była z każdym krokiem bardziej ograniczona.
Michał jeszcze twierdził, ze mu gorąco w ręce i odmawiał założenia rękawiczek.
Wiola atakowała wiatr w pochyleniu.
A Natalka z Krzysiem chowali się pod krzakami kosodrzewiny.
To dopiero był drugi punkt widokowy na trasie Kępa.
Dalej kosówka jest niższa. Wiatr ma szersze pole do popisu. Było coraz trudniej iść pod wiatr. Michałek zaczynał słabnąć. Kila razy czekałam na niego, a w pewnym momencie zaczęłam go wspomagać. w wychodzeniu. Trochę pomogły czekoladki, a trochę prowadzenie za rękę.
Krzyś zasuwał na przodzie.
Michał założył rękawiczki.:)
Ten krzak kosodrzewiny, poskręcany wiatrem, najlepiej pokazuje jak trudno w tm miejscu żyć.
Na tym etapie trasy nie było się już za czym schować, żeby chociaż na chwilę złapać oddech bez wiatru. Grupa turystów schodzących ze szczytu ostrzegała nas, ze dalej jest jeszcze gorzej. Nie zrażaliśmy się, bo oprócz osłabionego Miśka, byliśmy w dobrej kondycji.
Doszliśmy do Gówniaka, z którego zostało tylko pół podpisu. Resztę zabrał wiatr.
Za chwilę był szczyt. Widoczność kończyła się na metrze, więc wyłonił się niespodziewanie. Michałek jako pierwszy wydał zduszony okrzyk radości, ze mu się udało. :)
Zrobiłam parę fotek na szczycie.
Krzysiowi nawet czapkę zwiewało z głowy. Musiał ją przytrzymywać ręką. Mnie zamarzły okulary i nic nie widziałam. Zamarzły mi też ręce i już nie dałam rady robić zdjęć. W związku z tym najtrudniejsze momenty nie zostały uwiecznione. Musicie uwierzyć słowom.
Schodziliśmy zielonym szlakiem do Stańcowej. Nikt tędy jeszcze nie szedł w tym dniu. Szlak był całkowicie zawiany i niewidoczny. Kilka razy szukaliśmy kolejnego znaku, bo zbaczaliśmy ze szlaku. Z tej strony kosodrzewina jest całkowicie schowana pod śniegiem, więc oprócz białej powierzchni nie widać nic. A przecież dodatkowo byliśmy w chmurze, nie było nic widać i przez chwilę zrobiła się zadymka śnieżna. W tych okolicznościach Krzysiowi spadły spodnie ortalionowe. Dobrze, że ciocia Monika miała na tyle sprawne ręce, ze pomogła mu się ubrać z powrotem. Ja nie ruszałam palcami u rąk. A Michałek strzelił fochem, że on będzie zjeżdżał na jabłuszku w tych warunkach. Oczywiście nie pozwoliłam, bo nie było widać dokąd się idzie, a jazda byłaby przecież szybsza i spokojnie dałoby się wpaść w jakąś przepaść.
Na linii lasu zrobiło się cudownie. Wiatr został w koronach, chmura na szczycie, a mnie rozmarzły okulary i ręce. Mogłam zrobić zdjęcia zjazdów. Tutaj już nie było problemu z jazdą na jabłuszkach.
Ostatni postój zrobiliśmy na granicy parku. Stąd już niedaleko było do parkingu.
Na jednej z górek dzieci nawet wróciły, żeby zjechać jeszcze raz. Oni mają jeszcze tę niesamowitą umiejętność pięciominutowej regeneracji, która niestety zanika z wiekiem.
Na parkingu byliśmy o 13. Dopiero wtedy popatrzyłam na zegarek. Wydawało mi się, że byliśmy w trasie dłużej, więc ta wczesna godzina była niespodzianką. Mieliśmy bardzo dobre tempo.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz