W środę postawiłam Pawełka przed trudnym wyborem niedzielnych planów. Musiał zdecydować czy woli oglądać miłki wiosenne w rezerwacie Skorocice, czy też pospacerować po Ogrodzie Botanicznym w Krakowie. Podumał chwilę i doszedł do wniosku, ze najwyższa pora odbyć doroczny wiosenny spacer po znanym nam terenie. Wyjazd do Skorocic został odłożony na bliżej nieokreśloną przyszłość, a dzisiaj, po podróży tramwajem, wkroczyliśmy do kolorowego świata wiosennego kwiecia. Zapraszam Was na wirtualną wycieczkę w naszym towarzystwie.
Tuż po przekroczeniu odnowionej bramy Ogrodu, Krzyś z wyraźną niecierpliwością w głosie zadał standardowe pytanie: "Kiedy dasz mi mamo wreszcie coś do zjedzenia???" Wszak spacer oznacza wzmożone zapotrzebowanie na paszę, zwłaszcza w przypadku Krzycha, który zaczął od skonsumowania połowy kromek przeznaczonych do karmienia kaczek mieszkających w ogrodowych sadzawkach (trzeba było ocalić przed ptactwem chociaż część żeru). Po suchym chlebie na stół wjechały korbaczki. Do uczty dołączył Michałek. I wreszcie można było, z napełnionymi brzuszkami, zacząć spacer.
Popędziłam stado w stronę miejsca, gdzie przez dwa lata rosły liczne smardze praskie. Mimo wytężania wzroku nie udało nam się wypatrzeć ani jednej sztuki. Pagórek wysypany korą porastały tylko pięknie kwitnące wrzośce. Skoro nie stwierdziliśmy obecności smardzów, pognaliśmy w miejsca, gdzie rosły inne gatunki grzybów. Skutek ten sam - nic nie wyrosło. Ziemia jest w Ogrodzie tak samo wysuszona, jak w lasach i parkach krakowskich, więc warunki dla grzybów raczej kiepskie. :(
Jedynymi przedstawicielami królestwa fung były dwa, sporych rozmiarów, hubiaki, odcięte od substratu najprawdopodobniej przez pracowników dbających o bezpieczeństwo drzew. W grzybach leżących na ziemi zamieszkały mrówki, które uniemożliwiły mi sfocenie owocników w rękach dzieci obawiających się pokąsania.
Następnym punktem, do którego popędził Michałek, był ogródek z roślinami jadalnymi. Tutaj niestety zawsze popełniamy małe grzeszki, bo chłopcy muszą, no po prostu MUSZĄ zjeść trochę zielonego. W zamian za parę listków Pawełek zostawił na alejce odbicie swojej opadającej szczeny - zerwał listek z roślinki, której nazwę odczytał z tabliczki i z lisim uśmiechem dał Michałkowi, mówiąc: "A teraz mądralo powiedz mi, co jesz!" Michaś wziął listek do buzi i rezolutnie odparł: "Lubczyk!" No i tatuś musiał po raz kolejny uznać wielkość swego syna i poskładać do kupy opadłą z wrażenia szczękę.
Jednak to nie lubczyk cieszył się dzisiaj największym powodzeniem. Krzysiu za zielonym nie przepada, więc w jego przypadku zjedzenie dwóch listeczków czegokolwiek to już sukces. Michałek jest za to zdecydowanie trawożerny i zjada chętnie każdą zieleninę; dzisiaj najbardziej rozkoszował się estragonem i szczawiem belgijskim. Musiałam go hamować w chęci pozysku, bo przecież inni zwiedzający powinni mieć co oglądać.
W pobliżu Michałkowego pastwiska wypatrzyliśmy pierwsze domki dla dzikich pszczół. To nowość w Ogrodzie Botanicznym - w poprzednich latach takich udogodnień dla zapylaczy nie było. Na razie mieszkanka wyglądają na puste, ale zapewne niedługo się w nich zaroi.
Spacerowaliśmy sobie ścieżkami wśród różnokolorowych kobierców rozesłanych na ziemi przez panią Wiosnę i stwierdziliśmy, ze w stosunku do ubiegłego roku ma co najmniej trzytygodnioe opóźnienie.
W koronach drzew świergoliły wesołe ptaszęta, gdzieś tam na pniu dzięcioł wykazywał niedzielną aktywność pokarmową, a wśród liści i trawek naziemnych buszowały liczne kosy. Jeden z nich spacerował sobie alejką, co rusz oglądając się na nas, jakby chciał nas wprowadzić do nieznanych miejsc. Jak żywy stanął mi przed oczami rudzik z "Tajemniczego ogrodu", wskazujący Mary drogę do wrót tajemnicy.
Nasz przewodnik doprowadził do wiewióreczki, która na naszych oczach pozyskała kawał suchego chleba i zajęła się posiłkiem, nie zważając zbytnio na menażerię, czyniącą wokół siebie sporo hałasu.
Wzmocnieni zielonymi witaminami chłopcy trenowali biegi, a nawet robili za rybki w suchej jeszcze fontannie. Pokaz walk pod wyrzutnią wody oglądało kilku zwiedzających, którzy podziwiali zaangażowanie Michałka i Krzysia w role.
Na specjalną sesję foto załapały się dzisiaj magnolie. Chyba po raz pierwszy udało nam się zdążyć na sam szczyt ich rozkwitu (wiosenne opóźnienie ma przynajmniej jeden plus). Zazwyczaj trafialiśmy na końcówkę magnoliowania i podziwialiśmy tylko pojedyncze kwiaty. Dziś drzewa nas zachwyciły gęstwiną kwiatów ubitych na gałązkach niczym sardynki w puszce. Zabrakło tylko błękitnego nieba i słońca prześwietlającego magnoliowe kandelabry.
Obok magnolii zakwitł pojedynczy krzak różanecznika; najpewniej jakaś wyjątkowo wczesna odmiana, bo pozostałe azaliowate straszą na razie nagimi gałązkami. Potrzebuja co najmniej czterech tygodni, aby zachwycić pięknem i zapachem swoich kwiatów.
Na poniższych fotkach roślinki, które zwróciły uwagę chłopców: sasanki, szachownice (dwie odmiany), tulipany "Pinokio" i "Pierwsza miłośc", hiacynty...
...a na koniec niepamiętki. Dwa lata wstecz Michałek nie mógł sobie przypomnieć nazwy tych kwiatków, a ponieważ coś mu się tam po mózgownicy kołatało, nazwał je po swojemu. Od tamtego dnia niezapominajki już na zawsze pozostaną dla mnie niepamiętkami.
I wreszcie punkt kulminacyjny!!! Najważniejszy eksponat w Ogrodzie Botanicznym znaleziony!!! Zgodziłam się, żeby chłopcy wybrali sobie jakieś słodkie, więc Pawełek nie chciał być pokrzywdzony i zakupił sobie gorącą czekolade o zapachu czystej, żywej chemii.
Pieniążki wydane przez automat pozyskał w tempie mistrzowskim Krzychu, który od pewnego czasu zaczął bardzo dbać o wikt dla swojej świnki.To jeszcze nie koniec naszej wizyty w Ogrodzie Botanicznym - w następnym wpisie pospacerujemy w tropikach.
Świetnie napisany artykuł.
OdpowiedzUsuń