Bezchmurny poranek zaskoczył nas bardzo pozytywnie - nikt się takiego nie spodziewał, nawet prognozy pogody. Widząc promieniejące na tle błękitu słoneczko, spodziewaliśmy się bardzo przyjaznej temperatury. Było to niestety złudzenie, które szybko rozwiał lodowaty wiatr, który hulał po balkonie. Dzięki niemu wiedziałam już czego możemy się spodziewać w terenie i ile warstw ochronnych muszę założyć na siebie i resztę menażerii.
Czas, który mogliśmy poświecić na poszukiwania grzybków był dzisiaj mocno ograniczony, bo Pawełek miał w planie dwa spotkania towarzysko - zawodowe, a po południu Krzyś i Michaś mieli imprezę urodzinową u kolegi. Poganiałam zatem chłopaków od rana, żeby jak najwięcej czasu wygospodarować na poszukiwania zimowych grzybków. Ruszyliśmy zaraz po śniadaniu, a grzejące przez szyby samochodu słońce sprawiło, że było nam momentami aż za ciepło.
Jechaliśmy w tym ciepełku przez zmrożone i delikatnie przyprószone śniegiem pola. Droga miejscami była oblodzona, a na pewnym odcinku nawet biała. Takie warunki wymusiły powolne melepecenie się, co ułatwiało obserwację poboczy, na których mieliśmy nadzieję wypatrzeć coś grzybowego. Jedyne boczniaki, jakie dostrzegłam, wyrosły przy ruchliwej drodze, więc się nie zatrzymywaliśmy, bo z takich miejsc, gdzie jest duży ruch i mnóstwo spalin, nigdy nie pozyskujemy grzybków. Nic więcej nie było, a Pawełek śmiał się ze mnie, że sobie nawet koszyk spakowałam do bagażnika.
Dojechaliśmy w okolice Wolbromia, gdzie Pawełek był umówiony na spotkania i tu, po opuszczeniu cieplutkiego wnętrza samochodu doznaliśmy momentalnego zlodowacenia - mocny wiatr przeszywał na wskroś swoją lodowatością. Ale nie daliśmy mu się przegonić i ruszyliśmy na spacer po starym, przepięknym ogrodzie.
Kiedy Pawełek dyskutował, ja z Krzychem i Michałkiem penetrowaliśmy zakamarki rozległej posiadłości. Pierwsze kroki skierowaliśmy ku kasztanowej alei, gdzie chłopcy zostali siłą niemal powstrzymani od rozrzucenia zgrabionych liści.
Spindrali się po skarpie, skakali na dół i wyszukiwali przemarznięte kasztany. Zrobiło się wesoło, a ruch nas rozgrzał.
Ja rozglądałam się oczywiście za grzybami, bo założenie było takie, że pierwszego pozyskowego boczniaka znajdę właśnie tu, w ogrodzie otaczającym dwór.
I znalazłam! Nie jednego, tylko dwa - nieco już przestarzałe i zmarznięte na kość. Ale były, czekały aż po nie przyjadę i je znajdę. Spazerniaczyłam je natychmiast po zrobieniu fotki i zapakowałam do koszyka pozostawionego w samochodzie.
Oprócz dwóch boczniakowych owocników, na terenie ogrodu wypatrzyliśmy liczne maślanki i opieńki w stanie zejściowym, które już nie zasługiwały na uwiecznienie i dwa przepiękne białoporki brzozowe wyglądające jak uszy misia - jedno ucho polarnego, drugie brunatnego. Chłopcy oglądali z zainteresowaniem te egzemplarze nadrzewniakowe i nadziwić się nie mogli jak jeden gatunek grzyba może mieć tak różne barwy!
Wytłumaczenie było proste - ten sczerniały owocnik jest już martwy i dlatego tak wygląda; drugi wciąż żyje wypijając resztki życiodajnych substancji ze swojego, martwego już, żywiciela. Pierwszy raz udało mi się spotkać dwa tak równe porki brzozowe i to w dwóch kolorach.
Pawełek skończył rozmowy, my skończyliśmy spacer po ogrodzie i ruszyliśmy w drogę powrotną, wybierając trasę, przy której mieliśmy nadzieję znaleźć towarzystwo dla moich dwóch samotnych boczniaków pałętających się po szerokich przestrzeniach niemałego koszyka.
Jechałam powolutku wąskimi wiejskimi dróżkami, a w miejscach, gdzie były pnie po wyciętych topolach, zatrzymywałam się i przeszukiwałam kolejne potencjalne miejscówki. Zmarznięte dzieci odmówiły współpracy i siedziały w samochodzie, a ja skrupulatnie oglądałam każdy pniaczek. W tych miejscach jeszcze nie zbieraliśmy boczniaków, więc nie miałam tam żadnych sprawdzonych miejscówek. Mimo to, mój grzybowy nos doprowadzał mnie do kolejnych punktów boczniakowych.
Od strony nasłonecznionej boczniaki były niemal rozmarznięte i bez trudu można je było wycinać grzybowym nożem. Znacznie trudniej poszło z owocnikami, których słoneczko nie podgrzało - siekierki nie zabrałam, żeby się Pawełek trochę mniej ze mnie nabijał i to był mój błąd - sam stwierdził, że bardzo by się przydała.
Mimo tych braków sprzętowych udało mi się pozyskać nawet te całkiem zmrożone grzybki. Chętnie pojechałabym dalej upatrzoną drogą, przy której NA PEWNO czekały na mnie kolejne boczniakowe pieńki, ale zaczęło się marudzenie, że to już obiad powinien być, że późno, że po południu impreza... I znowu dla dobra ogółu musiałam zrezygnować z moich egoistycznych planów... Pojechaliśmy do domu.
Grzybków nie było za bogato, bo te najstarsze zostawiłam "na rozsiew", ale jak dla nas wystarczy. Dzisiaj zdążyłam je tylko obgotować w osolonej wodzie, a prawdziwa kotletowo - boczniakowa uczta będzie jutro. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz