Po wczorajszym, cudownie słonecznym i niemal przedwiosennym dniu, niedzielny poranek jawił się jak jakiś zły sen - szare mgliste zasłony i siąpiąca mżawka nie zachęcały do szybkiego opuszczenia łóżeczek. Pawełek miał zająć się przed południem swoimi Pawełkowymi sprawami i dzięki temu zrejterował przed spacerem w tej mało przyjaznej aurze. Chwilę po wyjeździe dzwonił do nas z informacją, że jest strasznie - chodniki i drogi oblodzone, marznące kropelki spadające z nieba i w ogóle same straszne rzeczy... Zaleciłam mu daleko idącą ostrożność w kierowaniu autem i pozwoliłam Michałkowi i Krzysiowi na budowanie z klocków, odsuwając w czasie wyruszenie na spacer.
Obadałam sytuację meteorologiczną z balkonu i stwierdziłam, że trzeba łapać resztki sniegu, jakie jeszcze pozostały po nocnych opadach i zerowej temperaturze. Postanowiliśmy z chłopcami wyruszyć na ruczajskie łąki, do których można szybko dotrzeć z naszego osiedla, bez korzystania z samochodu.
Po drodze poszłam wyrzucić śmieci - podejście pod górkę do śmietnika szybko sprowadziło mnie do poziomu... W ostatnim desperackim kroku uwiesiłam się klamki do wiaty śmietnikowej i przy sporym wysiłku odzyskałam pozycję wyprostowaną. Opuszczenie przybytku było już proste - wystarczyło zjechać jednym ślizgiem na oblodzoną drogę. Wyruszyliśmy na spacer.
Kiedy udało nam się przebrnąć przez oblodzone osiedlowe uliczki i chodniki, odetchnęłam z ulgą - teraz przynajmniej nie groziło nam bliskie spotkanie z żadnym samochodem porwanym przez niekontrolowany poślizg. Dobrze jest, pomyślałam, patrząc na białe jeszcze ścieżki na łąkach. Po chwili przekonałam się, że aż tak dobrze nie jest - ubity śnieg pokrywała bowiem warstewka lodu, co sprawiało, że co chwilę wykonywałam przedziwne akrobacje mające na celu utrzymanie pionu. Chłopcom było zdecydowanie wygodniej - wpakowali się ochoczo na sanki i liczyli na to, ze będę z nimi biegać co najmniej kłusem.:)
Szybko przekonałam ich, że mogą o tym zapomnieć - wszak ledwo stałam na nogach, a bieganie z obciążonymi dwójką dzieci sankami, odpadało całkowicie. Cały czas z szarych chmur opadała mżawka - początkowo zamarzająca tuż po zetknięciu z ziemią. Weszliśmy w korytarz z trzcin i drzew. Było tu całkiem przyjemnie - bezlistne gałęzie potrącane kropelkami cicho szumiały, a warstwa śniego - lodu na ścieżce na tyle wysoka, że sanki jechały po niej bez większego wysiłku z mojej strony.
Dróżka pomiędzy drzewami kończy się po jakimś kilometrze na łąkach. Dalej nie było już szans na jazdę sankami, bo śnieg praktycznie zniknął. Temperatura podniosła się i padający deszcz przestał zamarzać, tylko rozmiękczał niewielkie ilości śniegu, jakie pozostały na ziemi. Chłopcy na sankach absolutnie nie przejmowali się deszczem - śmiechom , okrzykom i śpiewom nie było końca.
Zawróciliśmy. W ramach badania terenu weszliśmy na nieznaną ścieżkę w lasku, a tam czekało nas wielkie odkrycie. Pomiędzy drzewami, porządnie przymocowana do podłoża stała klatka, w której brakowało tylko czarciej zapadki powodującej trwałe uwięzienie tego, kto się znajdzie w środku. Dokładnie zbadaliśmy odkrycie - zarówno z zewnątrz, jak i od środka. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to, że jest to pułapka na dziki, których w okolicy nie brakuje (ich ślady są dobrze widoczne zarówno na łąkach, jak i w laskach). Czy jednak tak jest naprawdę, nie wiem. Ale ciekawi mnie kto tam to ustrojstwo postawił i w jakim celu to uczynił.
Dalej przez lasek przejść się z sankami nie dało, bo droga było poryta i bardzo nierówna, a manewrowanie między drzewami z dwoma pasażerami na pokładzie, nie bardzo mi się uśmiechało. Wróciliśmy więc na utarty, znany już szlak.
Żeby spacerek nie był za krótki, okrążyliśmy jeszcze najbliżej osiedla leżące łąki, wybierając ścieżki i drogi, na których było najwięcej białego. Deszcz padał coraz mocniej - sprawdziłam czy chłopcom nie przemakają kurtki, ale od środka mieli sucho. I wcale im sie specjalnie do domu nie spieszyło.
Wracaliśmy przez "ujoty", gdzie zezwoliłam na totalne przemoczenie wszystkich już rzeczy. Michałek i Krzyś ochoczo skorzystali z pozwoleństwa i obrzucali się resztkami śniegu, z którego wyciekała strużkami woda.
Na koniec, żeby tak miło i przyjemnie nie było, dowiedziałam się od starszej "życzliwej" pani, że jestem wyrodną matką, bo na taką pogodę się dzieci z domu nie "wyprowadza".:) Nic to, że mieli roześmiane paszcze, a Krzychu wydzierał się, że ma "w sobie moc"... Jak ja kocham takę destruktywną krytykę tych, którzy wiedzą lepiej...
Uwielbiam czytać Twoje posty.
OdpowiedzUsuńJestem zafascynowana Twoją energią i radością życia.
Wierna fanka Ewa
Dziękuję Ewo! Dla takich komentarzy warto pisać.:) Ja kocham życie takim,jakie jest i cieszę się każdą jego chwilą. Chciałaby, żeby moje dzieci też posiadły taką umiejętność na całe życie.
UsuńPozdrawiam serdecznie!