W drugiej połowie tygodnia mrozy zelżały i poprószyło trochę śniegiem skrywając pod cienką warstwą bieli wszystkie brudne szarości. W piątkowe popołudnie przyświeciło słoneczko i w mieście śnieg praktycznie zniknął. Mimo to spakowałam do bagażnika sanki, bo chłopcy już od środy nie mogli się doczekać, kiedy będzie można na nich pojeździć.
Jadąc dzisiaj do stajni, stwierdziłam, że nie będzie po co wyjmować sanek z bagażnika - drogi, pobocza i chodniki ponownie stały się szaro - bure. Jednak, kiedy przejechaliśmy przez linię Wisły, śnieg stawał się coraz bardziej widoczny, a koło stajni było całkiem biało. do tego świeciło słońce, a temperatura zdecydowanie sprzyjała zabawom na powietrzu (nie mogę niestety napisać "na świeżym powietrzu", bo brak wiatru pozwolił na ponowne panoszenie się smogu pod Wawelem).
Taką okazję chciałam wykorzystać do nauczenia stajennych maskotek - Żółtego i Feliksa, czegoś nowego. Ponieważ ani ja, ani nikt z bywalców stajni, nie dysponujemy profesjonalną uprzężą, zrobiłam prowizoryczne szorki z lonży przełożonej przez piersi konia, a następnie poprowadzonej pod przystułami i zaczęliśmy szkolenie. Na pierwszy ogień poszedł Żółty, który jest mniej dynamiczny od Feliksa i nie boi się żadnych nowych rzeczy.
Kiedy już spokojnie, prowadzony przy pyszczku, ciągnął puste sanki, dołożyliśmy mu ciężar w postaci Michałka. Ponieważ i ten etap nauki nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia, zrobiłam z drugiej lonży lejce i stanęłam za koniem. Tu już tak łatwo nie poszło, bo kucyki są przyzwyczajone do chodzenia za kimś, a nie przed kimś.:) Po chwili jednak Żółty załapał o co w tym wszystkim chodzi i maszerował dziarsko przede mną ciągnąc sanki.
Wprowadziłam więc kolejne utrudnienie - wsiadłam na sanki i z tej pozysji sterowałam Żółtym. Teraz nie było mu już tak łatwo... Przydałaby się jeszcze jakaś marchewka zawieszona przed pyskiem, żeby miał większą motywację.:)
Procedurę oprzęgania powtórzyłam z Feliksem, który również bez większych trudności pozwolił sankom spokojnie sunąć za swoim zadem.
Kucory szybko przyjęły do wiadomości, ze dzisiaj czeka je nowa praca, więc nadszedł czas wyruszenia na pierwszy kulig (mam nadzieję, że nie ostatni, ale to zależy od śniegu, który albo będzie, albo nie będzie). Ja prowadziłam Feliksia, który ciągnął saneczki z Michałkiem, a Pawełek Żółtego wiozącego Krzycha. Z Feliksem to w ogóle jest dziwna sprawa - każda kobieta czy dziecko może z nim zrobić wszystko, natomiast facetów Feliks się boi. Miałam dzisiaj kolejny tego przykład - poprosiłam Pawełka, żeby go przytrzymał, kiedy bawiłam się z montowaniem uprzęży - Feliks kręcił się, szarpał, nie ustał w miejscu ani sekundy. Dopiero trzymany przez Michałka pozwolił na przeprowadzenie wszystkich czynności przygotowawczych do spaceru.
Z ubitego śniegu na drodze, po której jeżdżą samochody, weszliśmy między pola. Śniegu tu niewiele, ale wystarczający, żeby płozy po nim sunęły nie hamując ruchu. Słoneczko cały czas przyświecało iskrząc się na śnieżynkach.
Pawełka wreszcie trochę opuścił stres związany z nowymi czynnościami "okołokońskimi" i nawet zdobył się na pomachanie do nas, choć minę miał nadal, delikatnie mówiąc, poważną.
Feliks szedł bardzo ochoczo i chętnie zaczął kłusować, kiedy go o to poprosiłam. Szybko mi się w tym kłusie zrobiło aż za ciepło (w moim przypadku zima i za ciepło to prawie niemożliwe, a dzisiaj się stało).
Doszliśmy drogą do końca pól węgrzczańskich i pora była zawracać w kierunku stajni. Teraz droga prowadziła nieco pod górkę i kucyki zdecydowanie zwolniły. Feliks już tak chętnie nie biegł kłusem, a Żółty najchętniej wpakowałby się Pawełkowi na plecy razem z ciągniętymi przez siebie sankami i Krzysiem na nich.
Pierwszy kulig zakończył się pełnym sukcesem - dzieci były zadowolone, a kucyki i ja z Pawełkiem pospacerowani. Zajęliśmy się standardowymi czynnościami stajennymi - ja pracą z końmi, dzieci zabawą, a Pawełek rozpalaniem ogniska i wycieczką do sklepu. Udało mi się Pawełka namówić do krótkiej jazdy na oklep. Ramzes co prawda nie należy do wygodnych rumaków bez siodła, ale dał Pawełek radę zrobić stepem parę kółek na ujeżdżalni.
Tradycyjne sobotnie ognisko służyło dzisiaj bardziej do zabawy niż do grzania się (tydzień temu stał wokół niego wianuszek zmrożonych znajomych).
A dzieciarnia korzystała z niewielkiej ilości śniegu obrzucając się nim przy pomocy łopat.
Zostalibyśmy w stajni dłużej, gdyby Krzyś nie był proszony na urodzinową imprezę do kolegi z zerówki. Po szybkim obiadku Pawełek z Krzychem pojechali się bawić, Michałek buduje z klocków kolejny statek kosmiczny, a ja mogłam spokojnie napisać jak bawiliśmy się w sobotnie przedpołudnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz