Po dokładnym obejrzeniu ruin zamku Tenczyn i penetracji przylegającego do nich terenu, ruszyliśmy na przechadzkę po Puszczy Dulowskiej. Byłam tam ostatnio wieki temu, Pawełek również, a nasi chłopcy mieli to miejsce zobaczyć po raz pierwszy w życiu. Oprócz oglądania cudnych okoliczności przyrody, chcieliśmy odkryć jakieś nowe grzybowe miejscówki - wszak dzika puszcza powinna być wymarzonym miejscem dla grzybów, a zróżnicowane podłoże i urozmaicony drzewostan podsycały wyobraźnię.
Cofniemy się teraz do czasu naszej jazdy do celu wycieczki. Jadąc opłotkami, wąską, wiejską drogą rozglądałam się po poboczach - w ten sposób też można wytropić jakieś grzyby albo zlokalizować obiecująco wyglądający teren. Pawełek oczywiście MUSIAŁ produkować swoje kąśliwe uwagi na temat mojego prowadzenia samochodu i rozglądania się na boki, ale już dawno przestałam się przejmować jego marudzeniem. W pewnym momencie wydawało mi się, że zauważyłam "coś" na przydrożnym pniaku. Zwolniłam. Na następnym też rosło coś grzybowego. Przy kolejnym zatrzymałam się (bez pisku opon, bo jechałam powoli), wysiadłam i poszłam oglądać to, co wypatrzyłam. Okazało się, że na kolejnych pniakach rosną piękne boczniakowe rodzinki, niestety, już stare i obsuszone. Nie nadawały się do pozyskania... Nie mogłam przeboleć, że tyle dobra się zmarnowało. Ale doskonale zapamiętałam miejscówkę i nie omieszkam z niej skorzystać jesienią.:)
Wracamy do puszczy. Częściowo została zagospodarowana i przystosowana do uprawiania turystyki pieszej i rowerowej. Nie taki teren nas jednak interesował - wybraliśmy drogę wyglądającą na dziką. Wkrótce przed naszymi nogami zaczęły pojawiać się kałuże, a po chwili droga rozmyła się i zniknęła między drzewami.
Weszliśmy między drzewa, pod nogami ziemia uginała się coraz bardziej - teren robił się bagienny. Pawełek przystąpił do robienia uroczych fotek, chłopcy chodzili po pniach powalonych drzew, a ja starałam się wybrać trasę uniemożliwiającą całkowite skąpanie się w błotnistej mazi. Oczywiście cały czas rozglądałam się za grzybami - w wielu miejscach były idealne warunki dla szyszkówek świerkowych, baziówek czy uszek czarnych. Nie wypatrzyłam ani jednego grzybka.
Za to puszczańskie klimaty rekompensowały brak grzybów. Bagienne podłoże, powalone drzewa, którym pozwolono próchnieć w spokoju, woda stojąca w bruzdach na terenie z nasadzonymi młodymi drzewkami, niezliczone ślady dzików, jeleni i saren... A do tego wiosennie radosny śpiew ptaków, słoneczne promienie i fruwające motylki, które nie chciały (jak zwykle) pozować do zdjęć.
Co jakiś czas trafialiśmy na fragment drogi, która zaczynała się nie wiadomo gdzie, a kończyła w bagienku, którego nie próbowaliśmy forsować z obawy o zamoczenie butów od środka.
Wchodziliśmy więc ponownie w głąb lasu, wybierając jakieś przyjazne (względnie suche) miejsce i dalej oddawaliśmy się podziwianiu dzikiej puszczy.
Pawełkowi dopisywał humor, więc stwierdził, że jest Wyrwidębem obalającym leśne kolosy.:)
W pewnym momencie znaleźliśmy się w punkcie, z którego jedyna ścieżka prowadziła w stronę, z której przyszliśmy. Zapadła decyzja o odwrocie. Wróciliśmy do punktu wyjścia i poszliśmy w bardziej ucywilizowanym kierunku, gdzie było bardziej sucho. Tam właśnie znalazłam jedyne puszczańskie grzyby kapeluszowe - rodzinkę trąbek zimowych, które wyrosły w dziurze i tylko odrobinkę wystawały nad powierzchnię ziemi.
Oprócz motylków ze snu zimowego pobudziły się również trzmiele. Były jeszcze mało przytomne i większość z nich nieporadnie gramoliła się wśród trawy, przewracały się, podnosiły, próbowały startować do lotu. Sporo czasu poświęciliśmy na obserwację trzmielich poczynań.
Chłopcy chcieli obejrzeć dokładnie te duże owady, ale trochę się obawiali wziąć takiego burczącego trzmiela do łapek. Pawełek pokazał im, że jest to zupełnie bezpieczne. Pozyskany trzmiel położył się "na plecach" i smyrał Pawełkową dłoń. Później stanął "na nogach" i przewędrował na podstawioną przez Krzysia rączkę.
Pochodził po Krzysiu, pochodził po Michałku i co jakiś czas podejmował próby wystartowania do lotu. Jednak małe skrzydełka miały problem z uniesieniem trzmielowego ciałka i owad opadał z powrotem na podstawione ręce. Wreszcie mu się udało - wzbił się w powietrze i przeleciał kilka metrów, aby ponownie wylądować w trawie. Daliśmy mu juz spokój i poszliśmy dalej szukać kolejnych puszczańskich atrakcji.
Jedną z nich było pochyłe drzewo, doskonałe do wspinania się i skakania.
Krzychu, po każdym skoku, tarzał się w trawie niczym koń.:)
Zmordowani całą wyprawą ruszyliśmy w drogę powrotną do Krakowa. Jechaliśmy inną trasą, ale już nic nadzwyczajnie interesującego nie wpadło nam w oczy.
Opis cudny. W puszczy było jak w raju ale muszę sprostować:
OdpowiedzUsuńw ogóle nie komentowałem Twojej jazdy!
Wręcz przeciwnie!
Jak sama napisałaś, jechałaś p o w o l i !
I nie było żadnych, absolutnie żadnych powodów abym cokolwiek komentował. Oczywiście poza ślicznymi okolicznościami przyrody, które przesuwając się p o w o l i za oknami, można było chłonąć całym swym jestestwem. :)
Paweł zwany Pawełkiem