Tak się jakoś zawsze składa, że miejsc, w których chcielibyśmy być, jest zdecydowanie więcej niż czasu, jaki możemy poświęcić na menażeryjne wyprawy. W efekcie, w lesie, do którego Was dzisiaj zapraszam, nie byliśmy od lat. Dla Michałka i Krzysia była to wyprawa w nieznane, bo ostatnio w rzeczonym lesie byłam zanim pojawili się na świecie.
Już na początku roku obiecywałam sobie, ze tej wiosny musimy tam zawitać, aby sprawdzić jak się zmieniły miejsca, w których bywałam dawniej dość często, czy na odkrytych dawno temu stanowiskach rosną wiosenne grzybki i na jakim etapie wiosennego rozwoju są przylaszczki, których rosło tam mnóstwo. Kiedy zatem z ust Pawełka padło pytanie, do jakiego lasu jedziemy w niedzielę, nie odkładałam na później zaplanowanej wyprawy. Po śniadaniu ruszyliśmy trasą "warszawską" w kierunku Cisiów - miejscowości leżącej niemal na granicy Małopolski i województwa świętokrzyskiego.
Dojechaliśmy sprawnie na miejsce; parking przed szlabanem czekał na nas jak to niegdyś bywało. Tuż za nim zgromadzone było drewno wywleczone z lasu, dużo drewna. Jego widok towarzyszył nam nieustannie podczas kilkugodzinnego spaceru...
Ścieżynka prowadząca od parkingu do czarkowej miejscówki zamieniła się w leśną autostradę ograniczoną po bokach szpalerami ułożonego równo drzewa. Nie bardzo poznawałam otoczenie, ale kierując się "na czuja" doprowadziłam chłopaków do punktu, w którym swojego czasu rosły piękne czerwone czarki. Miejscówkę rozpoznałam właściwie tylko ze względu na jej położenie względem asfaltowej drogi prowadzącej do kilku domów. Sam teren, na którym rosły grzybki nie przypominał tego, co miałam zapisane w pamięci - drzewa wycięte, ściółka zryta ciężkim sprzętem... I ani śladu grzybków, które miałam nadzieję znaleźć. Jeszcze bardziej nastawił się na ich znalezienie Michałek, który chodził na czworakach i oglądał wygrzebane ze ściółki patyczki w nadziei, że zlokalizuje na nich jakąś czerwoną miseczkę.
Nieco zrezygnowani poszliśmy dalej, napotykając wciąż efekty pracy leśników. W lesie pojawiło się mnóstwo dróg wyjeżdżonych traktorami i samochodami wywożącymi drzewo. Nie było ich tam kiedyś. Przez przerzedzone drzewa dobrze było widać odległe domy, które (tak mi się zawsze wydawało) są daleko od lasu.
Niektóre miejsca zostały doszczętnie ogołocone, a pojedyncze drzewa pozostawione na środku wcale nie poprawiały wrażenia totalnej eksploatacji.
W wielu miejscach leżały porzucone korony drzew, których cienkie konary nie są zapewne tak wartościowe jak grube, dorodne pnie.
Na skrajach leśnych poletek, na których dokonano zbioru pozostały jeszcze smętne kikuty drzew wyeliminowanych przez samą naturę. byłam mocno rozczarowana wyglądem znanych mi sprzed lat miejsc i nie ukrywałam mojego żalu do tych, którzy tak zniszczyli moje wspomnienia. Pawełek radził mi co prawda, żebym potraktowała las jak gospodarstwo, które jest uprawiane i przynosi korzyści. Ale jakoś nie potrafię i wcale nie chcę. Nie podoba mi się taka masowa wycinka i już.
Doszliśmy wreszcie do kawałka lasu, gdzie jeszcze piły nie zmieniły natury; o bytności człowieka świadczyła tylko szeroka droga (też jej tu kiedyś nie było). Szliśmy w kierunku mojego ulubionego fragmentu lasu. Rosły tam topole - wysokie, sadzone rzędami, ciągnące się aż po horyzont. To jedyne leśne miejsce, jakie znałam, obsadzone właśnie tym gatunkiem drzew. Mimo, że sadzone ręką człowieka, drzewa te miały nieodparty urok. Poza tym rosły pod tymi topolami pieprzniki ametystowe i borowiki. A w tym roku chciałam poszukać tam smardzów.
Szłam w tamtą stronę i zaklinałam w myślach - żeby tam było jak kiedyś, żeby nie były wycięte, żeby chociaż ten fragment był zgodny z tym, co mam w pamięci... Nie był. Po 90% topól nie było już śladu. Został tylko ten kawałek widoczny na zdjęciu poniżej. Nie potrafiłam się zmusić do sfocenia pustki ze sterczącymi jedynie pniakami i stertami cienkich gałązek. Pawełek zrobił dokumentalne zdjęcia.
W miejscach po wyciętych topolach były wsadzone małe jodełki, a cały teren byłego "topolowiska" z dwóch stron ogradzała leśna siatka; na pozostałych ścianach stały przygotowane do dalszego grodzenia słupki.
W kilku innych miejscach też były ogrodzenia wokół wyciętych placów. Z odległości nie widziałam czy rosły tam młode drzewka, ale pewnie tak. Niby dobrze, że ogrodzone, ale... Jak z takimi ogrodzeniami radzą sobie zwierzęta? Nie zawsze sobie radzą, co widać na załączonym obrazku - na ogrodzonym terenie musiała zostać sarenka. Próbowała się wydostać pod siatką, ale najwyraźniej utknęła. Musiała umierać w męczarniach, a ja musiałam tłumaczyć dzieciom, jak i dlaczego tak się stało...
Las pokazał nam nie tylko takie smuteczki, ale i wiele wiosennych radości roślinkowych i grzybkowych. O tym będzie w następnym wpisie. Najpierw musiałam rozprawić się ze wspomnieniami, które odbiegają daleko od realiów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz