Przed zaplanowanym w szkole Michałka dniem angielskim drogą mailową została przekazana informacja, że chętne dzieci dostaną przepisy na typowo brytyjskie potrawy, które następnie przygotują w domu. Oczywiście Michaś był "chętny", wziął przepis i oświadczył mi, że będzie piekł ciasto. Zaraz po tym oświadczeniu zapytał: "Pomożesz mi?" W odpowiedzi zadałam pytanie na czym moja pomoc ma polegać. Usłyszałam: "No... Upieczesz ciasto, a ja je zaniosę do szkoły". Takiej właśnie odpowiedzi się spodziewałam, więc odpowiedziałam Michałkowi, że tak lekko to nie będzie - skoro zgłosił się do pieczenia ciasta, musi się wykazać.
Przejrzałam przepis i zleciłam Michałkowi wypisanie potrzebnych produktów - trzeba było je zakupić. W pierwotnych planach mieliśmy iść do sklepu razem, ale zrezygnowałam z tego, bo zakupy z dziećmi kończą się zazwyczaj wydaniem większej niż zamierzona sumy, a poza tym Michasiowi zeszłoby sporo czasu na szukaniu odpowiednich produktów. W efekcie ja zrobiłam "główne" zakupy, a Michałek z Krzychem kupili truskawki w jarzyniaku.
Kiedy w niedzielne popołudnie zarządziłam, że zabieramy się za pieczenie ciasta, Krzychu zawył - to nie może tak być, żeby upieczone ciasto zostało zaniesione do szkoły; w domu tez trzeba coś zjeść. Zgodziłam się na zrobienie dwóch ciast, chociaż wiedziałam, że chłopcy nie zjedzą swojego wypieku - z domowych wyrobów lubią tylko kruche ciasteczka; inne ciasta im nie smakują, dlatego też nie pieczemy zbyt często. W związku z tym Michaś, czytając przepis, przeliczał wszystkie produkty na podwójne dawki. Przystąpiliśmy do ucierania kolejnych składników - to było zadanie dla chłopaków.
Makutra wylądowała w najbezpieczniejszym dla siebie miejscu - na podłodze. Początkowo wyrywali sobie pałkę do ucierania, a chwilę później jeden wpychał ja drugiemu w łapki - szybko się zmęczyli ręcznym robieniem ciasta. Na placu boju został sam Michałek i muszę przyznać, ze bez żadnych protestów wykonywał wszystkie zalecenia z przepisu.
Kiedy ciasto było już "ukręcone", wylałam je na blaszki - tortownicę do szkoły i zwykłą, prostokątną do domu. Ciasto powędrowało do pieca, a Michaś wziął się za ubijanie śmietany. Ja pokroiłam truskawki. Oczywiście nie obyło się bez obowiązkowego wylizywania misek. Pamiętam z dzieciństwa, że też to robiłam za każdym razem, kiedy moja Mama piekła ciacho.
Ciasto się upiekło - wyglądało całkiem przyzwoicie. Włożyłam do piekarnika drugą blaszkę, a Krzyś zaczął się dopominać o wyjście na rowery i na boisko. Najchętniej przyspieszyłby upływający czas.
Kiedy obydwa ciasta były upieczone, poszliśmy na podwórko, a po powrocie zabraliśmy się za przekładanie wystudzonego już ciasta bitą śmietaną i truskawkami. Efekt był zadowalający.
Krzyś oczywiście też musiał zaprezentować "swój" wypiek. Chłopcy spróbowali po kawałeczku ciasta. Stwierdzili, że jest pyszne, ale dokładki nie chcieli... Mam jeszcze spory kawałek w lodówce. Natomiast w szkole dzieciaki nie miały problemu ze zjedzeniem całego ciasta. Michaś mówił, że wszystkim smakowało.:)
brawo dla michasia
OdpowiedzUsuń