To jest ostatni tydzień przed wakacjami nie tylko dla Michałka i Krzysia, ale i dla mnie. Oni się już tylko bawią i czekają na piątkowe zakończenie roku, a ja usiłuję pozałatwiać szereg krakowskich spraw, spakować się pomiędzy tysiącem różnych zajęć i zapiąć na ostatni guzik "operację wyjazd", żeby móc razem z chłopcami spędzić dwa miesiące pod Babią. Nie sądziłam, że w wirze tych wszystkich zajęć uda mi się jeszcze wpaść do jakiegoś krakowskiego lasu, ale się udało w przelocie.:)
Ponieważ musiałam wpaść w kilka miejsc w centrum Krakowa, wsiadłam na rower, który jest najszybszym środkiem transportu w mieście i ruszyłam do pracy. Udało mi się szybciutko wszystko pozałatwiać i stwierdziłam, że zdążę jeszcze przed odbieraniem dzieciaków ze szkoły wpaść na cmentarz do mojej mamy. A droga prowadzi przez lasek...
Jechałam dość szybko, bo ścigał mnie czas, ale rozglądałam się na boki. W oczy rzucił mi się pieniek obrośnięty pięknie kolonią maślanek wiązkowych. Wyglądały pięknie! A po drugiej stronie pieńka czekała niespodzianka - piękny, młodziutki i mięciutki żółciaczek. Nie spodziewałam się takiego znaleziska, bo żółciakowy czas już w krakowskich laskach i parkach przeminął i od połowy maja świeżych żółciaków siarkowych nie spotkałam.
Zatrzymałam się. Zanim wyjęłam z sakwy aparat, zaczął się nalot - momentalnie wokół mnie zgromadziło się stadko krwiożerczych komarzyc, które przystapiły do zmasowanego ataku. W czasie jazdy rowerem nie zauważyłam ani jednego krwiopijcy, a wystarczyło się na moment zatrzymać, aby rozpoczęły ucztę z mojej krwi.
Zaczęłam w pośpiechu cykać fotki, oganiając się drugą ręką od wygłodzonych natrętów. Odpuściłam sobie dokładniejsze oględziny grzybka, który wyrósł wśród maślanek i przystąpiłam do poszukiwań jakiejś "anużki" w przepastnych czeluściach rowerowych sakw. Zanim pozbierałam żółciakowe wachlarze, zostałam zjedzona przez komarzyce, które miały w głębokim poważaniu moje wymachiwania rękami. Na pocieszenie ubiłam kilka z nich, ale i tak zdążyły mnie wcześniej pokąsać.Zebrałam żółciaka, wpakowałam do sakw i ruszyłam z kopyta dalej, drapiąc jedną ręką miejsca ukąszeń.
Zatrzymałam się jeszcze tylko przy uroczych czernidłaczkach gromadnych. Grzybki te, choć niejadalne, są tak urokliwe, że chyba żaden miłośnik lasu i grzybów nie przejdzie obok nich obojętnie. Zrobiłam parę fotek, narażając się na kolejne ataki komarzyc, których było w krakowskim lasku zdecydowanie wiecej niż nad mazurskimi jeziorami.
Żółciak z tego pozysku został obgotowany i zamrożony. Mamy zatem w zapasie solidną porcję na grzybowe kotlety.:)
Przydałaby się.:)
OdpowiedzUsuń