Kiedy przeszła pierwsza nawałnica po przypłynięciu do plaży na Bełdanach, spakowałam aparat i kamerę, zostawiłam nakarmionych chłopaków na plaży i ruszyłam do lasu. Liczyłam na spotkanie z tabunem dzikich koników polskich, które udało mi się wytropić rok temu. Na grzyby za bardzo nie liczyłam, bo w lesie przecież susza, ale miałam plecak, do którego od biedy można byłoby spakować jakiś ewentualny pozysk.
Tuż za biwakiem, przy którym zacumowaliśmy, powitały mnie licznie rosnące grzybówki. Szłam co prawda blisko brzegu jeziora i tuż po deszczu, więc spora wilgotność podłoża za bardzo mnie nie dziwiła, natomiast obecność grzybów w tym miejscu owszem, bo trzeci rok z rzędu nawiedzam to miejsce, a jeszcze tylu ich tam nie spotkałam.
Niedaleko pierwszych grzybów wypatrzyłam piękny okaz żółciaka siarkowego. Rósł tuż nad ziemią i na pierwszy rzut oka wyglądał na podstarzały już egzemplarz. Kiedy jednak przyjrzałam mu się dokładnie obmacując wachlarze, okazało się, że ma taką wyjątkowo jasna barwę z wierzchu, a jest całkiem młody i mięciutki. Zrobiłam mu zdjęcia i stwierdziłam, że jeżeli nie znajdę nic innego, wezmę go w drodze powrotnej.
Szłam dalej blisko jeziornego brzegu aż do miejsca, w którym należało odbić w las.
Po przejściu 20-30 metrów zamiast lasu miałam wokół siebie karczowisko - piękny las zapamiętany z ubiegłego roku zamienił się w pustą przestrzeń ze sterczącymi gdzieniegdzie pniami. Wiele z nich pokrytych było pomarańczową galaretką, z której najprawdopodobniej rozwiną się owocniki żylaka promienistego.Nie jestem jednak pewna tego oznaczenia, bo szczerze mówiąc, te mocno namoczone przed chwilą galaretki wyglądały mocno "glutowato".
Znalazłam tam również kilka drobnołuszczaków jelenich. Kiedy wypatrywałam kolejnych, na niebie ponownie zgromadziły się czarne, burzowe chmury.Miałam dwa wyjścia - albo wiać na łódkę i liczyć na to, że zdążę uciec przed nawałnicą, albo zostać w lesie. Wybrałam to drugie rozwiązanie.
W miejscu, gdzie rok temu koniki miały swoją miejscówkę na zimowe dokarmianie, las również został wycięty - zostały tylko pojedyncze drzewa. Widać było, że w tym miejscu nikt tej zimy nie wykładał paszy dla kopytniaków. Grzmiało coraz potężniej i zaczęło padać. Zaszyłam się w gęstszym lesie i maszerowałam dalej, w kierunku konikowego pastwiska.
Dotarłam na skraj łąki. Zlewa już była konkretna, więc kamerę i dokumenty zawinęłam w foliowy woreczek. Szłam skrajem lasu, żeby nie narażać się na pioruny na otwartej przestrzeni. Koników oczywiście nie było - to mądre zwierzaki i przy takiej pogodzie na pewno znacznie wcześniej niż nadeszła burza, zaszyły się gdzieś na mokradłach. One dobrze wiedzą czym może grozić burza na śródleśnej łące.
A burza powędrowała dalej. Trochę jeszcze padało, ale już delikatnie. Poza tym byłam i tak przemoczona do cna, wiec taki deszcz nie robił na mnie już żadnego wrażenia. Wróciłam na miejsce byłego już dokarmiania koników, a tam czekały na mnie niespodzianki grzybowe. W pierwszym szeregu czekały kustrzebki ociekające wodą.
Pomiędzy roślinkami zasiedlającymi dno lasu rosły pojedyncze czernidłaki.
A na pniu po jednym ze ściętych drzew czekał na mnie przepiękny egzemplarz murszaka rdzawego. Chyba jeszcze nigdy nie spotkałam aż tak rozrośniętego owocnika! Zajmował połowę powierzchni szerokiego pniaka.
Na resztkach siana rosły młodziutkie gnojanki żółtawe. To bardzo wdzięczny obiekt do focenia, więc korzystałam z ich obecności.
Niedaleko od nich stała gromadka pochwiaków okazałych. Były już podstarzałe i dobrze wykorzystane przez leśne robactwo, które sobie na nich użyło do tego stopnia, że po wyrwaniu (w celach zdjęciowych) owocnik rozsypał mi się w rękach.
I właśnie focąc pochwiaki, zobaczyłam z dala gromadę jasnych grzybków - rosły sobie na końskich kupach i wzywały do siebie. Pomyślałam, ze to kolejna grupa pochwiaków, ale kiedy podeszłam bliżej, okazało się, ze to przepiękne pieczarki.
Te starsze miały nawet po 20 cm średnicy i bardzo grube kapeluchy! Takich z czarnymi blaszkami pełnymi dojrzałych zarodników nawet nie ruszałam, ale te młodsze natychmiast spakowałam do plecaka.
Owocniki były dorodne, więc zebrało się tego ze dwa kilo. Zrezygnowałam już w związku z tym z pozyskiwania żółciaka i niczym zdobywca wróciłam do portu - wszak pozyskałam żywność na następny dzień.;) Pieczarki trafiły do zupy, która zapachem i smakiem powalała. Co naturalne, to naturalne i bez porównania smaczniejsze od sztucznego ze sklepu.
Oprócz grzybków były w lesie również śluzowce.
Kiedy wróciłam z lasu, dowiedziałam się, że Pawełek wydzwaniał za mną, kiedy tylko zobaczył czarne chmury na horyzoncie - bał się, że mnie jakiś piorun trafi. Na szczęście zostawiłam telefon na łódce i nie musiałam wysłuchiwać ostrzeżeń przed tym, czego doświadczyłam w lesie. Czasem dobrze jest urwać się ze smyczy.:)
Zupka pieczarkowa była rewelacyjna!
OdpowiedzUsuńDziękuję!
Paweł zwany Pawełkiem
Dzięki Pawełku jeden i drugi.:) Zupka jest już tylko wspomnieniem, a nic nowego do zjedzenia nie udało się pozyskać.
Usuńciekawych, nawet burza i piorun nie powstrzyma
OdpowiedzUsuńKażda aura jest dobra do realizacji zamierzeń.:)
UsuńOj zazdroszczę bardzo! Ale boję się żeglować. Wolałabym na barce.
OdpowiedzUsuńWczoraj (1 czerwca) po deszczu wysypało w Knurowie wieruszkami tarczowatymi!:-)
Ściskam Was. Jola
Żeglujemy bardzo delikatnie - ja nie przepadam za przechyłami, bo mnie choroba morska dopada, a Krzychu zwyczajnie się boi. Pawełek stara się tak płynąć, żeby wszystkim było przyjemnie, a nie "traumatycznie".:)
UsuńSmacznego wieruszkowego i gorące uściski z bezburzowych dzisiaj Mazur.:)
Na tym zdjęciu jest chyba pieniążnica szerokoblaszkowa ?
OdpowiedzUsuńhttps://2.bp.blogspot.com/-4siOlWBbbd8/V05fy1u7QKI/AAAAAAAAKEU/tp6TqosKO6ohh7IUszOsi1kbBvcVyfznQCKgB/s400/P5319700.JPG
Wszystkie egzemplarze, które znalazłam w tamtym miejscu miały wyraźnie różowawe blaszki. Zdjęcie ma trochę przekłamane kolory, bo akurat wtedy było w lesie ciemno i punktowo dopalałam grzybki diodą. Na drobnołuszczaka wskazywała też kruchość owocników; pieniężnice są raczej bardziej "gumowate". Wszystko wg mnie przemawia za drobnołuszczakiem.:)
Usuń