Płynąc do stanicy Czaple mijaliśmy Przylądek Wisielców. Pawełek oświadczył, że pójdziemy tam na spacer, a jak nie będziemy chcieli, to on sam sobie pójdzie. Byłam tam kiedyś jesienią; wtedy, kiedy po raz pierwszy żeglowałam z Pawełkiem po mazurskich jeziorach - dobiliśmy wtedy do dzikiego brzegu i znosiliśmy na łódkę całe naręcza grzybów (nie zabrałam wtedy żadnego koszyka, bo nie przypuszczałam, że oprócz wody, będę mieć okazję oglądać cokolwiek innego). Wtedy po raz pierwszy słyszałam historię nazwy tego urokliwego zakątka nad Jeziorem Nidzkim.
Otóż, dawno, dawno temu, kiedy Pawełek żeglował po Mazurach i nic nie wiedział o moim istnieniu, na półwyspie, o którym mowa, zobaczył zwisającą z nadbrzeżnego drzewa wisielczą pętlę i nadał temu miejscu wymowną nazwę.
Poszliśmy na spacer wszyscy. Kiedy na drodze stanął nam sosnowy zagajniczek - młodniczek, w którym roku pamiętnego zbieraliśmy maślaki, zanurkowaliśmy z Krzychem między porządnie już podrośniętymi drzewkami. Grzybków żadnych nie było, ale jedna ciekawostka się trafiła - pod drzewkami, na przesuszonej ściółce wypatrzyliśmy dwa egzemplarze pawężnicy. Co do gatunku, trudno stwierdzić, która to z pawężnic, bo była zupełnie wysuszona i kruszyła się pod dotknięciem ręki. Pawężnice są bardzo rzadkie i objęte ścisłą ochroną; Michaś i Krzyś mieli okazję po raz pierwszy w życiu oglądać świadomie jedną z nich. Kiedy spotkaliśmy ją poprzednio, byli jeszcze na tyle mali, że nic z tego nie pamiętają.
Doszliśmy na właściwy przylądek - z lasu porastającego wysokie, brzegi rozciągał się widok na Jezioro Nidzkie.
Maszerowaliśmy przez wysoki sosnowy las wzdłuż brzegu jeziora. Na skraju lądu i wody zatrzymało się kilka łódek parkujących "na dziko". Omijaliśmy je, aby nie zakłócać spokoju wypoczywającym żeglarzom.
Dotarliśmy do najbardziej wysuniętego w głąb jeziora punktu.
Wśród traw zakwitły przepięknie dzwoneczki i goździki, a...
...obok nich, w doskonałym, widokowym punkcie, znajdowało się ogniskowe miejsce, z którego jeszcze niedawno ktoś korzystał.
Michaś i Krzyś wpadli w doskonały humor i szczerzyli do obiektywu swoje szczerbate paszczęki.
Tymczasem Pawełek przegrzebywał ciepły jeszcze popiół z żeglarskiego ogniska i znalazł w nim kilka cieplutkich ziemniaczków. Poczuł się jak zdobywca i nie podarował swojemu znalezisku życia - ziemniaczki trafiły do przepastnych czeluści Pawełkowego brzuszka. (Zapewne żeglarze, którzy palili ogień chcieli już płynąć dalej, a ziemniaki były jeszcze twarde. Pozostawione w ciepłym popiele "doszły" i Pawełek miał niespodziewaną ucztę).
Chcieliśmy wracać drugą stroną półwyspu, którą we władanie objęło ptactwo, ale okazało się, ze teren jest tak zarośnięty pokrzywami, że nie było szans, aby się tamtędy przedrzeć bezboleśnie. Wróciliśmy na utarty szlak.
Zboczyliśmy z niego, aby zobaczyć niewielkie jeziorko Wędze, które jest odgrodzone lądem od pozostałych zbiorników wodnych. Na jego brzegu leżała "rybarska" (jak mawia Krzychu) łódka wraz z wyposażeniem - kieliszkami i przepitką w plastikowych butelkach.
Jezioro Wędze ma inny kolor wody niż Nidzkie - jest znacznie ciemniejsze, wpadające w granat. Niewiele o nim wiadomo - szukałam informacji w necie i oprócz współrzędnych i powierzchni 3,5 ha, nic więcej nie znalazłam.
W drodze powrotnej chłopcy bawili się w komandosów przedzierających się przez gęstwinę i poszukujących przeciwnika, który również się przedzierał. To był piękny spacerek, mimo, że nie było na nim ani jednego grzybka.;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz