środa, 30 września 2020

Spełniony sen pazerniaka

     Sobotni pozysk jeszcze dosuszał się na dwóch suszarkach, jakie zabrałam na wyjazd. Trzeciej nie wzięłam, żeby Pawełek nie śmiał się zbytnio z moich rozbuchanych marzeń o mega zbiorach. Suszarki szemrały sobie cichutko, a chłopaki pochrapywali zdecydowanie głośniej. Chodziłam po ciemnym jeszcze domu i tłukłam się czym popadnie, żeby ich przez przypadek obudzić. Nie było szans... Chyba nawet armatnie wystrzały by ich nie postawiły w stan gotowości. A tu za oknem zrobiła się szarówka, a później zupełna jasność. Teraz już bez skrupułów zaczęłam potrząsać uśpionymi chłopakami. Powoli wracali do świata realnego i nawet dość ochoczo przystąpili do porannych czynności. Bezdeszczowa pogoda zdecydowanie przyspieszyła proces wyruszania na grzyby. Plan przewidywał zaatakowanie lasu z dwóch stron - ja od Lipnicy, gdzie trzeba sobie trochę pochodzić, a Pawełek z Miśkiem i Krzyśkiem od strony Winiarczykówki. Mieliśmy się spotkać w bacówce, ale zastrzegłam sobie możliwość zadzwonienia do Pawełka i poproszenia go o podjechanie po moje grzyby, gdyby było mi bardzo ciężko i już bym iść nie miała sił.

poniedziałek, 28 września 2020

Ciężkie życie pazerniaka

     Zapowiadali deszcze tygodniowe, które miały się zacząć w środę. Później każdego kolejnego dnia prognoza spychała te opady na dzień kolejny i w efekcie ostatecznie przepowiednie przewidywały, że wylewać z nieba będzie się w weekend. Zapakowałam zatem na weekendowy wyjazd pod babią po dwa komplety nieprzemakalnych ubrań, żeby można było na zmianę je suszyć i ganiać po lesie. Deszcz przecież prawdziwych pazerniaków nie zatrzyma.:)

    W sobotę obudziłam się oczywiście na tyle wcześnie, ze jeszcze przez najbliższe dwie godziny za oknem panowały egipskie ciemności. To już nie lipiec, żeby dało się wypruć do lasu o czwartej. Teraz trzeba doczekać spokojnie do siódmej, bo wcześniej nic nie widać. A doczekać tyle czasu wcale nie jest łatwo. Chodziłam wiec od okna do okna i monitorowałam sytuację pogodową. Trochę kropiło, trochę padało, a chwilami przestawało. Dotrwałam do pierwszej jasności i ruszyłam budzić chłopaków. Delikatnie mówiąc, nie byli zachwyceni, a widząc padający deszcz, zaczęli marudzić. Upłynęło pół godziny na namawianiu ich, żeby się z wyrek zebrali, sąsiedzi z góry już wypruli do lasu, a mnie się coraz bardziej nudziło przekonywanie Menażerii, ze zbieranie grzybów w deszczu jest jedna z większych przyjemności życiowych. Jak sobie jeszcze pomyślałam, ze zaraz usłyszę od nich w lesie, że albo grzybów mało, albo za mokro, to stwierdziłam, ze mam ich w głębokim poważaniu i idę sama zaspokoić moje pazerniacze żądze. Chyba by mnie skręciło tam i z powrotem, jakbym miała zostać w domu z powodu deszczu. Kazałam im się samym nakarmić na śniadanie i odpaliłam w kierunku granicznego lasu. Co prawda gospodarze mówili, że tam nic nie rośnie i lepiej iść w drugą stronę, ale w tę drugą ruszył cała grupa, więc poszłam tam, gdzie nic miało nie być. Powiedziałam tylko gaździe, że na granicy rosną moje grzyby, a nie jego i dlatego on tam nic nie znajduje.;)

poniedziałek, 21 września 2020

Weekendowe koszyki z Orawy

    Doczekaliśmy piątku. Pawełek z Michałkiem pojechali pod Babią wczesnym popołudniem, a ja najpierw czekałam aż Krzychu skończy lekcje, a następnie rozegra mecz ze swoją drużyną. Wszystko się masakrycznie przeciągało i z Krakowa wyruszyliśmy dopiero o godzinie 21. Jechaliśmy przez ciemności, a powietrze wpadające do samochodu robiło się coraz zimniejsze. Kiedy w środku nocy dojechaliśmy na lipnickie podwórko, zaparkowane na nim samochody, pokryte były grubą warstwą szronu. Szczękając zębami wpadliśmy do pokoju, w którym było cieplutko. Trzeba było szybko spać, żeby rano wstać skoro świt i iść szukać grzybów. Ja tam wstałam wcześnie, bo się tego szukania nie mogłam doczekać, ale chłopaków trzeba było trochę siłą zwlekać z wyrek.

poniedziałek, 14 września 2020

Czwarty zlot GGG przeszedł do historii

    To już czwarty raz pojechaliśmy na doroczne spotkanie zaprzyjaźnionych grzybiarzy. Tym razem do Siepli w województwie świętokrzyskim. Te kilka dni zleciało w mgnieniu oka. Oprócz bandy uzbrojonych w kosze i scyzoryki pozyskiwaczy, na spotkaniu zameldowali się też mieszkańcy lasów, czyli nasze wymarzone grzybki. Już na kilka dni przed zlotem czujni zwiadowcy donosili, że tu i tam rosną masowo borowiki. Wiadomo też było, ze nie pojawiły się we wszystkich lasach, tylko w tych wybranych. Kiedy jechaliśmy na spotkanie, przy drogach widać było sporo osób sprzedających leśne skarby. I faktycznie były to wyłącznie szlachetniaki.

piątek, 11 września 2020

Jak typować las na obcym terenie i napełnić koszyki

     Doroczne spotkanie zaprzyjaźnionych grzybiarzy. Tym razem w lasach świętokrzyskich. Od paru dni przed wyjazdem śledziłam uważnie doniesienia grzybowe z tych rejonów - wynikało z nich, że w jednych lasach można zapełnić kosze, a w innych panuje posucha grzybowa. Trzeba było opracować strategię działania. Tuż po przyjeździe do Sielpi przeszukałam las leżący za ogrodzeniem ośrodka - las idealny do chodzenia - płasko, wysokie sosny i brzozy, na podłożu mech i borowiny. Po blisko dziesięciu kilometrach spaceru grzybowym pozyskiem był jeden maślak zwyczajny. W tym momencie wiadomo było, że trzeba znaleźć jakiś inny las. Na zbiory w sosnach nie było co liczyć. 

    Pawełek włączył wszystkie swoje urządzenia elektroniczne i z ich pomocą zaczął typować kompleksy leśne, w których powinno rosnąć coś więcej niż jeden maślaczek. Tak to jest, jak się jedzie na grzyby w zupełnie nieznane rejony; trzeba korzystać z dobrodziejstw rozwoju cywilizacyjnego, żeby zaspokoić prymitywną potrzebę pozysku.:)

poniedziałek, 7 września 2020

Wrzesień nie przyniósł pełnego koszyka

     Po tygodniowym pobycie w mieście, rozpoczęciu roku szkolnego i próbach przestawienia się na miejskie funkcjonowanie, odetchnęliśmy w piątek z ulgą i pojechaliśmy pod Babią na weekend. Wymyśliłam sobie tak, że, kiedy już opuściliśmy letnią sadybę, grzybki wystawiły spod ziemi swoje łebki i stwierdziwszy, że już ich nie szukamy, wystartowały masowo... W środku tygodnia trochę popadało i wizja błyszczących kapelutków wystających ze ściółki  i z trawy towarzyszyła mi nieustająco od środy. 

     Żeby jednak dostać się do Lipnicy, trzeba pokonać zakorkowaną w piątkowy wieczór zakopiankę. Pawełek pojechał wcześniej, a ja czekałam aż Krzyś skończy trening. Ruszyliśmy dopiero o 19 i jazda miała więcej wspólnego ze staniem niż z przemieszczaniem się. Gdyby nie perspektywa porannego grzybobrania, zawróciłabym po półgodzinnym postoju w korku wywołanym policyjną blokadą. Dobrze, że w Lipnicy Pawełek czekał z przygotowaną kolacją, bo można było szybko zaspokoić głód i spokojnie zasnąć.