środa, 30 września 2020

Spełniony sen pazerniaka

     Sobotni pozysk jeszcze dosuszał się na dwóch suszarkach, jakie zabrałam na wyjazd. Trzeciej nie wzięłam, żeby Pawełek nie śmiał się zbytnio z moich rozbuchanych marzeń o mega zbiorach. Suszarki szemrały sobie cichutko, a chłopaki pochrapywali zdecydowanie głośniej. Chodziłam po ciemnym jeszcze domu i tłukłam się czym popadnie, żeby ich przez przypadek obudzić. Nie było szans... Chyba nawet armatnie wystrzały by ich nie postawiły w stan gotowości. A tu za oknem zrobiła się szarówka, a później zupełna jasność. Teraz już bez skrupułów zaczęłam potrząsać uśpionymi chłopakami. Powoli wracali do świata realnego i nawet dość ochoczo przystąpili do porannych czynności. Bezdeszczowa pogoda zdecydowanie przyspieszyła proces wyruszania na grzyby. Plan przewidywał zaatakowanie lasu z dwóch stron - ja od Lipnicy, gdzie trzeba sobie trochę pochodzić, a Pawełek z Miśkiem i Krzyśkiem od strony Winiarczykówki. Mieliśmy się spotkać w bacówce, ale zastrzegłam sobie możliwość zadzwonienia do Pawełka i poproszenia go o podjechanie po moje grzyby, gdyby było mi bardzo ciężko i już bym iść nie miała sił.

     Wyruszyłam. Pierwszymi jadalnymi grzybami, na jakie się natknęłam, wcale nie były borowiki, tylko opieńki. Wyrosły w mały zagajniku na kilkunastu ściętych pniach. Były już całkiem spore, ale jeszcze młode. Stwierdziłam, ze nie ma co nimi gardzić, bo ładne są, a słoiczek opieniek wcale nie jest zły. Co ciekawe,gatunek ten był tylko w tym jednym miejscu. Później przeszłam jeszcze z sześć - siedem kilometrów i ani jednej opieniaski nie widziałam.
      Za to w głębszych czeluściach lasu czekały sobie szlachetniaczki, a wraz z nimi sporo grzybiarzy polujących wyłącznie na nie. Na Orawie większość miejscowych ceni sobie tylko białki (borowiki szlachetne) i rydze (mleczaje jodłowe), a pozostałe grzyby omija lub kopie. Mimo zagęszczenia ludzi w lesie, nie miałam problemu ze znajdowaniem kolejnych egzemplarzy.
     Najwięcej było średniaków, takich idealnych do suszenia, ale trafiały się również maluszki w wersji marynaciakowej oraz sztuki zejściowe, którym udało się uniknąć zetknięcia ze scyzorykiem grzybiarskim, chociaż wyrosły tuż obok leśnej drogi.
      Mimo iż znalazłam sporo szlachetniaków, niewiele z nich uwieczniłam, bo zajęłam się rutynowym pozyskiem. W dodatku czując obecność konkurencji, skupiałam się na szukaniu i zbieraniu, a nie na foceniu. Jednak parę egzemplarzy zasłużyło na chwilę zatrzymania i zabrania ich na karcie na wieki wieków.
     I tak spazerniaczyłam na kartę kilka gałęziaków rosnących w pięknych okolicznościach przyrody,
lakówkę ametystową zagubioną w tropikalnym lesie mchów,
mleczaje jodłowe (te zabrałam, bo lepszy rydz niż nic;)
oraz startujące rzesze pieprzników trąbkowych. Jak im wilgotności starczy, będą sobie rosły do listopada, bo mrozy im niestraszne.
     A teraz główni bohaterowie niedzielnego pazerniactwa wkraczają do akcji. Moje ukochane pociusie/ceglasie/poćce/pociechy - borowiki ceglastopore. Ich było najwięcej. Rosły sobie elegancko całymi rodzinami, parami, ciągami, kręgami... Mogłam tylko ubolewać, ze mam taki mały koszyk (ledwo go już mogłam unieść) i że nie mogę ich wszystkich przygarnąć, zabrać, uratować z tego lasu strasznego, przed noca ciemna i zimną, wilkami, niedźwiedziami, robalami i ślimakami.
    To dzięki nim (a może przez nie;) ) mój koszyk szybko stawał się bardzo pełny. I coraz cięższy. Podjęłam sto tysięcy prób dodzwonienia się do Pawełka, żeby podjechał, zabrał ciężki kosz, a zostawił pusty, który mogłabym zapełniać od nowa moimi kochanymi grzybkami. Ale dodzwonienie się do Pawełka, jak również do Michała i Krzysia, okazało się   wyzwaniem ponad ich możliwości odbioru. Jak się później wyjaśniło, Paweł zostawił telefon w domu, a dzieci mają telefony do grania, a dźwięk dzwonka wyciszony... W momencie dzwonienia o tym nie wiedziałam i okrutnie się na moich chłopakach zawiodłam.
     Ciężko mi już strasznie z koszykiem było i powiedziałam sobie, ze nie biorę kolejnych znalezionych grzybów. Ale one, jak na złość, same właziły mi pod nogi. I nie brakowało takich, które komuś wcześniej przeszkadzały i je wziął i trącnął. Ja obok takich grzybów przejść spokojnie nie mogę. Już prędzej zostawię te rosnące, które mają szansę kontynuować swój grzybowy żywot w lesie niż te świeżo skopane, brutalnie oderwane od ściółki. W koszyku już się nie mieściło, więc wyjęłam z plecaka siatkę i te wszystkie biedy wyrwane do niej wkładać zaczęłam. Było jeszcze trudniej iść, bo obie ręce zajęte. Siatka też szybko się zapełniła.
     Podjęłam jeszcze próbę dodzwonienia się do Pawła, ale bez skutku. Zeszłam na część trasy, na którą już się samochodem dojechać nie da, więc nie pozostawało mi nic innego jak doczłapanie z ciężarem do bacówki.
    Robiłam sobie przystanki, żeby na chwilę odciążyć ręce. Dzięki temu uwieczniłam muchomory czerwone, licznie zasiedlające orawskie lasy.
      Zatrzymałam się też przy muchomorze królewskim
i przy muchomorach czerwieniejących.
      Po drodze spotkałam paru grzybiarzy, którzy dopiero wyruszali na poszukiwania. Patrzyli na moje zbiory i pytali,czy im coś w lesie zostawiłam. A mnie tak się żal zrobiło, ze to oni będą te kolejne grzyby kosić, a nie ja, że nowe siły we mnie wstąpiły i chyba tylko dzięki temu doczłapałam jakoś do bacówki.
     Michałek i Krzyś czekali na mnie pilnując pełnych koszy, a  Pawełka nie było - poszedł mi naprzeciw, żeby pomóc w niesieniu grzybów. Niestety, wybrał niesłuszna drogę, inną niż ja. W efekcie obfociłam wszystkie duże koszyki (w samochodzie było jeszcze więcej grzybów, ale już ich nie wyciągałam do zdjęcia) i poszłam szukać Pawełka.:)
     Po chwili się znalazł i mogliśmy jechać do lipnickiego domku, a następnie triumfalnie wkroczyć na podwórko. Pawełek uwiecznił na balkonie prawie cały pozysk - nie załapały się tylko grzybki z mojej siatki. Wyglądało to imponująco.:)
    Wydałam chłopakom posiłek regeneracyjny i przystąpiłam do wstępnej obróbki zbioru i przygotowania grzybów do transportu. Szlachetniaki przeznaczyłam do zamrożenia, opieńki do słoika, małe poćki również. Mieszanka podgrzybkowo-muchomorowo-pieprznikowa została przeznaczona do użytku bezpośredniego (sosik), a rydze (mleczaje jodłowe) odłożyłam dla koleżanki. Z nimi było najmniej roboty.;)
     Pozostałe borowiki ceglastopore, przeznaczone do suszenia, przygotowałam do transportu. W domu czekała jeszcze jedna suszarka, ale i tak dopiero dzisiaj rano zdjęłam ostatnie grzyby. Wszystkie się wysuszyły; ani jeden nie został zmarnowany. Teraz szykujemy się na następny weekend. Oby był równie piękny albo piękniejszy.:)



5 komentarzy:

  1. Ach..... I tyle w temacie... :D
    Brzęczymucha

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale radość. I piękna pogoda i grzyby w lesie i pełne kosze.Wspaniale.A ten wekend jakie grzybki przewidujesz,na jakie teraz jest czas? Powodzenia Dorotko

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewciu, liczę jeszcze na borowiki. Później powinno być więcej mleczajów jodłowych. Dzisiaj u nas pada. Pod Babią też według prognozy, ma być deszcz. Właściwie to wszystkie gatunki powinny teraz nadrabiać swoja letnią nieobecność w lesie. Do końca października mamy zarezerwowane noclegi weekendowe w Lipnicy, więc będziemy na bieżąco monitorować sytuację orawską. Pozdrawiam jesiennie i deszczowo!

      Usuń
  3. Jak w tytule- spełniony sen! Niech spełniają się kolejne sny! Pozdrawiam- Ewa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będziemy im pomagać w spełnieniu.:) Pozdrawiamy jesiennie!

      Usuń