czwartek, 1 października 2020

Miesiąc pandemicznej szkoły za nami

     Po cyrkowisku na zakończenie poprzedniego roku szkolnego i podobnym rozpoczęciu bieżącego, wydawało się, że nie miną dwa tygodnie, a wszyscy zostaniemy uziemieni na bezobjawowych kwarantannach, szkoły zamknięte, a dzieci skazane ponownie na tępe gapienie się w monitor, po którego drugiej stronie jakaś biedna pani nauczycielka produkuje się, żeby cokolwiek dzieciom przekazać. Tymczasem wszystko jakoś się ułożyło, wyciszyło i jakby ciut zbliżyło do normalności. Wrzesień minął, a tu nie dość, ze szkoła dalej otwarta, to w dodatku nikt nie jest chory. Ani objawowo, ani bezobjawowo. Rzec można zatem, że do końca roku szkolnego zostało już tylko dziewięć miesięcy! A później będą wakacje.:) Na razie jednak Michał musi zakończyć naukę w klasie szóstej, a Krzychu w piątej. Aż się wierzyć nie chce, że te lata szkolnej edukacji przemknęły tak błyskawicznie, że za momencik będzie średnia szkoła. Ale na razie jesteśmy tu i teraz i musimy stawić czoła wszystkim pomysłowym obostrzeniom.

     W różnych szkołach różne metody przeciwdziałania pandemii są stosowane. U Michałka i Krzysia sprowadza się walka z wirusem do mierzenia dzieciom temperatury, wchodzenia do szkoły w masce i zakazie przynoszenia rzeczy zbędnych. Szkoła oczywiście opracowała szereg procedur, jakie są podejmowane każdego dnia, kiedy wszystko przebiega normalnie oraz jeszcze więcej procedur na wypadek, gdyby któreś dziecko zaczęło kichać, kaszleć albo posiadać temperaturę wyższą niż wskazują wytyczne. Z całego serca współczuję nauczycielom i dyrekcji, którzy musieli stworzyć te wszystkie bzdurne wewnątrzszkolne przepisy w taki sposób, żeby mieć dupochron przed władzą odgórną, zadowolić rodziców (a ci mają wymagania ogólne i szczególne, a zazwyczaj rozbieżne) oraz nie ograniczać nadmiernie dzieci. Jak to wszystko działa?

     Szkoła jest zamknięta i otwiera ją jedna pani wpuszczająca do budynku dzieci. Szkoła jest mała, a klasy zaczynają lekcje o różnych godzinach, więc jest to całkiem wykonalne. Rodzicom teoretycznie nie wolno wchodzić do szkoły, ale widziałam kilku, którzy wchodzili. Zapewne mieli jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy do załatwienia. Jak już pani dzieciaka wpuści, to mierzy mu temperaturę, którą skrupulatnie odnotowuje w kajeciku. Zostało na początku roku ustalone, ze jeżeli jakiś uczeń będzie miał więcej temperatury niż 37,3, to zostanie umieszczony w izolatce, a rodzice mają go odebrać ze szkoły w trybie natychmiastowym. Musiałam nawet podpisać kartkę, że tych moich zabiorę natychmiast do domu, jeżeli będą mieli "objaw gorączkowy". Później można już z dzieciakiem postąpić dowolnie; na szczęście szkoła nie zobowiązuje do przeprowadzenia na delikwencie testu. Michał eksplorował szkolny teren i sprawdzał, gdzie znajduje się izolatka. Jest to pomieszczenie bez okien i wentylacji, służące do przechowywania mioteł i środków czystości. Na drzwiach zamiast napisu "składzik" jest dumna tabliczka z informacją o nowym przeznaczeniu tego pomieszczenia:"izolatka". Na razie nikt nie skorzystał z nowego zastosowania tego pomieszczenia gospodarczego, chociaż, jak z przejęciem relacjonował Michaś, jedna koleżanka była bliska zostania pierwszą ofiarą nowych zasad szkolnych. Zabrakło jej jednej dziesiątej stopnia.;)

    Wchodząc do szkoły dzieci mają zakrywać buzie, o czym ciągle zapominają, a w szkole gubią maski rzucają je na stoły, ławki i podłogi, w związku z czym te narzędzia przymusu zewnętrznego stają się siedliskiem najrozmaitszych mikrobów, które mogą sobie swobodnie żerować na poplutych szmatkach i przechodzić na dzieciaki. Michał i Krzysiek mają takie zasłonki z plastiku, żeby się nikt do nich nie rzucał. Musieli się niestety trochę dostosować do covidowej rzeczywistości. W klasach na szczęście nie muszą się maskować. Gdyby mieli cały czas siedzieć pozasłaniani, nie chodziliby do szkoły.

     Ciekawa jest interpretacja "rzeczy zbędnej". Co innego jest niepotrzebne według nauczycieli, co innego wedle rodziców, a jeszcze co innego według dzieciaków. Przeprowadziłam z chłopakami szereg rozmów na temat tego, czego mogliby spokojnie nie zabierać do szkoły, ale nie dali się przekonać, że książka do czytania podczas przerw albo kostka  Rubika są zbędnymi rzeczami, na których mogą żerować okrutne wirusy. Z podobnego założenia wychodzą koledzy i koleżanki Michała i Krzysia, więc efekt jest wiadomo jaki - każde dziecko przynosi, co uznaje za niezbędne dla siebie i w starciu z nauczycielem egzekwującym nowe prawo musi posłużyć się odpowiednią argumentacją, żeby książka, samochodzik czy maskotka nie wylądowały na dwutygodniowej kwarantannie w sekretariacie. Jest to niewątpliwie plusem zaistniałej sytuacji,  bo młodzi uczą się elokwencji i argumentacji, a  Michał został nawet szkolnym ministrem od spraw propagandowych i negocjacyjnych. To stanowisko daje mu doskonałe pole do popisu i jest idealne do wykorzystania jego daru do przekonywania każdego  do własnych racji.

    Na początku roku szkolnego dzieci miały zapowiedziane, że nie wolno im pożyczać swoich rzeczy kolegom ani też brać rzeczy należących do innych. To oczywiście kolejny martwy przepis, bo jakże tu siedzieć z kimś w jednej ławce i nie wziąć od niego ołówka czy linijki, kiedy własne zapodziały się w plecaku??? Michaś zawsze po dwóch tygodniach nauki nie miał w swoim piórniku połowy własnych przyborów, a  w zamian miał sporo cudzych rzeczy. I ten rok szkolny pod tym względem wcale nie jest inny - kiedy parę dni temu sprawdzałam, czy ma zastrugane kredki i ołówki, widziałam, że znowu posiada nie swoje rzeczy, a jego kredki są zapewne w piórnikach kolegów. Podobnie jest z zawartością śniadaniówek. Jakoś tak się od pierwszej klasy składało, ze chłopcy wymieniali się z kolegami i koleżankami kanapkami, owocami, warzywami i innymi smakołykami ze śniadaniówek. Dzięki temu poznawali nowe smaki i zrobiliśmy tak kilka kulinarnych odkryć, o których nie miałam pojęcia. W tym roku wymian miało nie być, ale dzieciaki radzą sobie i z tym - mimo zakazu, częstują się wzajemnie.

    Zdecydowanym minusem wirusowego panowania jest brak jakichkolwiek wyjść klasowych, wycieczek i imprez szkolnych. Na to już nie ma żadnej rady i trzeba to przeboleć. Są jednak również plusy. Michał i Krzyś musieli się usamodzielnić - nie zapisałam ich w tym roku do świetlicy, żeby unikali przebywania w tzw. "przestrzeniach wspólnych", a okazało się, ze lekcje zaczynają o różnych godzinach i tak samo jest z zakończeniem zajęć. Nie było możliwości, żeby jednego i drugiego osobno odwozić do szkoły i odbierać. Zaczęli samodzielnie jeździć tramwajem na lekcje i do domu. Oczywiście, że wiąże się to z pewnymi obawami, bo mają do pokonania przejścia przez ruchliwe ulice, ale mam nadzieję, że wpajane od urodzenia zasady bezpiecznego i ostrożnego zachowania, będą procentować. Zostali też przeszkoleni w zakresie zamykania mieszkania na klucz i otwierania. Na razie kluczy nie zgubili i nie zapomnieli, żeby zamknąć drzwi. Ja klucz od domu miałam, kiedy byłam młodsza od nich, ale to były inne czasy. Samodzielnie tramwajem jeździłam w nieco starszym wieku. 

    W sumie to chyba tyle doświadczeń covidowych w szkole. Dzieci doskonale sobie poradziły z sytuacją. nie powinny mieć traumatycznych przeżyć w związku z pandemicznymi obostrzeniami, bo potrafią podejść do nich z humorem, a kiedy trzeba, ominąć. I w tym zakresie szkoła uczy życia. 

    Na koniec mam jeszcze jedną, bardzo smutną wiadomość - Imperator, klasowy chomik 6b odszedł do Chomiczej Krainy Wiecznych Łowów. Przez ostatnie pół roku (od marca do sierpnia) był u nas. We wrześniu wrócił do szkoły i zakończył żywot. Smutno mi się strasznie zrobiło, jak Michaś powiedział o tym. Przyzwyczaiłam się do gadziny.

    

    

4 komentarze:

  1. A to ciekawe, bo u nas wyjścia na zewnątrz szkoły są, np. do muzeum. Ja obserwuję to z perspektywy osoby przyjmującej takie grupy dzieci. Do pomieszczeń zamkniętych trzeba wchodzić w maseczce, więc jak jakiś młodziak zapomniał maseczki, to kolega czy koleżanka chętnie pożyczy i tak jedna maseczka "obsługuje" czasem kilku uczniów, a pani w tym czasie pilnie coś sprawdza na tablicy ogłoszeń, żeby tego przypadkiem nie zobaczyć. Cyrk na kółkach :))) Pozdrawiam, Inka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te wyjścia chyba są uzależnione od decyzji dyrekcji. U nas ma nie być żadnych wyjść. Moi chłopcy to i tak mają wycieczek i spacerów pod dostatkiem, więc ich to jakoś specjalnie nie czyni poszkodowanymi, ale są dzieciaki, które z rodzicami nigdzie nie chodzą i szkolne wycieczki były dla nich ważnym elementem edukacji. A z maskami to cyrk jest w każdej przestrzeni. Widziałam kilka takich scen, że Bareja by tego nawet nie wymyślił. Pozdrawiam piątkowo!

      Usuń
  2. Miejmy nadzieję że już nic głupszego nie wymyślą i dadzą oddychać tym dzieciakom
    . Chociaż patrząc na wzrost zachorowań nic nie wiadomo co będzie jutro

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam, gdzie robią więcej testów, od razu jest więcej chorych. To sztucznie pompowane dane. My w razie czego mamy gdzie zwiać. Las przygarnie nas.:) Pozdrawiamy przedweekendowo!

      Usuń