Ostatni weekendowy, niedzielny spacer grzybowy odbyliśmy na zboczach Babiej Góry. Wydawało mi się, że skoro w lasach położonych zdecydowanie niżej niż podstawa Babiej, są głównie malutkie egzemplarze borowików ceglastoporych, to na Babiej nie będzie jeszcze nic. Tymczasem w obecnym, nietypowym roku jest wszystko na odwrót - w babiogórskim lesie poćki wyrosły wcześniej, były większe niż na niższych partiach terenu, a niektóre zdążyły się już tak zestarzeć, że nie nadawały się do zabrania.
Po sobotniej imprezie, która trwała do późnych godzin nocnych, wcale nie było się łatwo rano zebrać do wyjścia do lasu. Ja się tam zerwałam o świcie, bo perspektywa pazerniactwa eliminuje u mnie potrzebę snu, ale chłopcy tak ochoczo się nie budzili. Zwłaszcza Michaś i Krzyś, którzy położyli się do łóżek znacznie później niż zwykle. Trochę hałasowałam kręcąc się po domu, ale nic to nie dawało - młodzi nie mieli się zamiaru pobudzić, a Pawełek tylko burczał pod nosem, że się tłukę. W końcu jednak pootwierali oczęta, a ja przekonywałam ich, że im szybciej wyjdziemy do lasu, tym łatwiej będzie im się ocknąć do końca. Wreszcie poszliśmy.