Trzecia nad ranem albo, jak kto woli, trzecia w środku nocy.;) Okna i drzwi balkonowe mam pootwierane na oścież, bo wieczór był upalny, a noc niewiele chłodniejsza. Z zewnętrza zaczynają dobiegać przeraźliwe jazgoty pierzastych, które nie wiedzieć czemu, wiosną budzą się tak wcześnie, a zimą odsypiają te poranne zrywki. Patrzę na zegar. No, bez jaj! Wiem, że mam jechać na grzyby, ale bez przesady, jeszcze prawie całkiem ciemno. Próbuję zasnąć na pół godziny jeszcze, ale ptaszęta się uparły, żebym już wstawała. Poleżałam do piętnaście po i poczłapałam do łazienki. Ledwie zaczęłam czynności łazienkowe, rozdarł się telefon. Powiedziałam brzydnie słowo przygryzając szczoteczkę do zębów i pognałam do kuchni. Odbieram, a w telefonie głos skowronka: "Cześć Dorotka ! Prujesz już?" Zibi jest rozbrajający, więc zamiast warknąć do słuchawki (albo zasyczeć jak żmija kąsata), zaśmiałam się i odpowiedziałam, że poczekam z pruciem, aż się trochę rozwidni.
Zbierałam się powoli, bo to już nie te czasy, kiedy wyskakiwało się z łóżka i można było gnać od razu. Teraz muszę zrobić gimnastykę, żeby kości nie trzeszczały zbytnio i nie straszyły grzybów, kawę wypić w domu i dopiero pruć. Wyjechałam kwadrans po czwartej, nakarmiłam Robala (mój grzybowóz) na najbliższej stacji i pojechałam. Jak tylko słońce zaczęło wznosić się nad horyzontem, pożałowałam, ze nie pojechałam przed świtem. Tak mnie oślepiało, że chwilami nic nie widziałam i miejscami jechałam poniżej dopuszczalnej prędkości, co nieczęsto mi się zdarza. Przejeżdżałam przez Kazimierzę Wielką, gdzie zobaczyłam pozostałości po niedawnej powodzi - tamy z tysięcy worków z piaskiem, resztki mułu na drodze, chodnikach i fasadach domów. Niewesoło tam musiało być. Więcej ciekawych rzeczy po drodze nie odnotowałam. W Busku zameldowałam się o szóstej.
Szybkie powitanie z Zibim, przerzucamy moje koszyki do jego terenówki i jedziemy do pierwszego lasu. Zibi mówi, że w nim borowiki sa na pewno, bo zbierał je już dwukrotnie w ostatnim czasie.
Myślę, sobie - zbierał dwa razy, to i wyzbierał większość, ale do zdjęcia coś tam na pewno będzie.
Dojechaliśmy pod las. Spojrzałam nieco zawiedziona na krzaczory, w które mieliśmy wejść. Nie taką miałam wizję lasu, w którym rosną setki borowików usiatkowanych. Miałam już powiedzieć: "Gdzieś Ty mnie Zibi przywiózł?", ale w porę przypomniało mi się, że na Ponidziu właśnie w takich chabździowatych lasach rosną najciekawsze grzyby.
Ugryzłam się w język, nic nie powiedziałam i zgarniając ręką pajęczyny z paszczy, brnęłam w te krzaki. Po przebyciu pierwszej linii, las zrobił się przyjaźniejszy do chodzenia, ale i tak było w nim wysokie poszycie i wysokich roślin na ściółce. Znalezienie małego grzyba w takich warunkach jest niewykonalne, więc borowiki mają szansę na osiągnięcie sporych rozmiarów, zanim się je znajdzie.
Zibi ustalił kierunek marszruty i ruszyliśmy. Rozglądałam się sceptycznie po podłożu i słuchałam jak z/ibi mówi, ze tu już powinny być. Może i powinny, ale jakoś nie ma... nie tylko borowików, ale i innych grzybów. Przez dłuższą chwilę udało mi się wypatrzeć jedynie jednego śluzowca w nie najlepszym stanie.
Po chwili rozległo się wołanie Zibiego: "Jest! Dwa!" Poszłam w jego stronę, żeby chociaż jakieś zdjęcie zrobić. Okazało się, ze koło tych dwu, są następne dwa, znalezione już przeze mnie. Otworzył się sezam borowikowy. Teraz już widziałam je co chwilę, co parę kroków. Rosły zazwyczaj w grupach, po kilka sztuk.
Cudownie było chodzić od grzybka do grzybka i wrzucać go na kartę. Pozowały wspaniale.
Większość z nich nadawała się niestety tylko i wyłącznie do zdjęcia, bo bogactwo wewnętrznego życia aż w nich kipiało.
Do koszyków trafiał co 4 - 5 owocnik. Jednak i te koszykowe nie były w pełni zdrowe; trzony u większości zostały zajęte przez robale.
Zibi jest tak doświadczonym odzyskiwaczem choćby najmniejszych, nierobaczywych fragmentów borowików, że ze znawstwem stwierdził, że sporo się z nich wykroi.
Już wielokrotnie byłam przez Zibiego poddawana szkoleniu w zakresie tego wykrawania grzybków, ale jestem niereformowalna i niewyuczalna w tym obszarze grzybiarskiego fachu. Dla mnie grzyb z dziurami jest niejadalny i zostaje sobie w lesie. Mogę natomiast z dziką radością napełniać kosze, wiedząc, że Zibi coś sobie z tego powykrawa. Cieszyłam się więc z faktu zapełniania koszyka zdrowymi jak "szwajcarski" serek grzybami, których nie będę musiała zagospodarować.:)
Tu Zibi znalazł się w czarcim kręgu borowikowym. Grzybki już wyrosły potężnie i na pewno stały w tych samych miejscach już podczas poprzednich wizyt Zibiego w tym lesie, ale umknęły sokolemu wzrokowi Króla Ponidzia.
Na początku robiłam zdjęcia każdemu kolejnemu egzemplarzowi; później fociłam wybiórczo, stawiając na wybitnych modeli.
Oprócz borowików usiatkowanych w tym pierwszym z odwiedzonych lasów wyrosło jeszcze tylko kilka podgrzybków złotawych
i jeden muchomor mglejarka.
A pod lasem zebrałam pierwsze tegoroczne poziomeczki. Były przepyszne.
Pozysk borowików usiatkowanych mieliśmy kontynuować w drugim lesie. Zibi nie był tam jeszcze na przeszpiegach, więc myślałam, że dopiero tam to będą cuda na każdym kroku. W drodze do tego lasu zatrzymaliśmy się na chwilkę przy pomniku upamiętniającym bitwę pod Grochowiskami - jedną z najkrwawszych w czasie powstania styczniowego. Teraz to miejsce tchnie ciszą i spokojem; trzeba dobrze wysilić wyobraźnię, żeby na pięknej zielonej łące zobaczyć zwycięskich powstańców.
Niedaleko za Grochowiskami był las, do którego zmierzaliśmy. Na moje oko wyglądał zdecydowanie lepiej i bardziej grzybowo niż ten pierwszy. Ruszyliśmy w kierunku wyznaczonym przez Zbiego. Borowików jednak nie było. ani jednego. Jedynymi grzybkami spotkanymi w tym lesie były twardziaki tygrysie,
świecznica rozgałęziona
i stadko kurczątek.
Mimo niepowodzenia w drugim miejscu, nie rezygnowaliśmy z kontynuacji poszukiwań. Teraz mieliśmy przejechać na druga stronę Buska, więc zatrzymaliśmy się na chwilę w ogrodzie Zibiego, gdzie zostawiliśmy zebrane dotychczas grzybki, zabraliśmy zapas buskowianki i z kolejnymi pustymi koszykami ruszyliśmy do kolejnego lasu.
Pierwsze borowiki wyskoczyły nam nie pod nogi, ale pod koła - zobaczyliśmy je zanim wysiedliśmy z samochodu. Wystarczyło wykonać skok przez rów i były nasze. Niestety, tuż po opuszczeniu auta stało się coś strasznego - obydwoje zostaliśmy więźniami czarnych chmur, które otoczyły nas brzęczącym i bzykającym z wściekłością rojem.
To były komary. Tysiące komarów. A może i miliony. Istne komarowe szaleństwo. Chyba nigdy w życiu nie widziałam ich w takich ilościach - ani w lesie, ani nad mazurskimi jeziorami, ani nigdzie. Wchodziły do uszu, nosa, oczu i wbijały w ciało swoje aparaty kłująco - ssące. Nieustannie zgarnialiśmy je z twarzy i rąk, ale zaraz nadlatywały kolejne szeregi. Oczywiście ani ja, ani Zibi nie mieliśmy żadnego psikadła przeciw nim, bo przecież bycie przewidującym jest takie trudne.;)
Jak się szło i machało nieustannie rękami, to jeszcze jakoś dało się przeżyć, ale każde zatrzymanie powodowało, ze rój stawał się nie do zniesienia.
A było się przy czym zatrzymywać, bo borowików rosło mnóstwo. Większość stanowiły młodzieniaszki z pękatymi trzonami. Idealne do zdjęć.
Tylko jak tu robić fotki, kiedy jesteś zjadany żywcem, a setki bzykaczy wpychają się między modela i obiektyw.
Robienie zdjęć w tych warunkach było wyczynem ekstremalnym, wymagającym poświęcenia, a w dodatku spory odsetek zdjęć został popsuty przez komary, które zasłoniły właściwy obiekt, rozmazując go swoimi wirującym skrzydełkami.
Sfociłam tylko kilka najładniejszych sztuk.
Zibiemu też się dały we znaki te paskudne komary. w pewnym momencie zaczął zbierać grzybki w biegu i układać je na kupce, żeby uniknąć dłuższego zatrzymania i oczyszczenia ich. Znowu sytuacja wymagała mojego poświęcenia. ;)
Przez natręctwo i brutalność komarów skróciliśmy pobyt w lesie, chociaż trudno am się było przyznać, że musimy zrejterować z powodu tak niewielkich potworów. W biegu do samochodu jeszcze na szybko uwieczniłam podstarzałego łuszczaka zmiennego i muchomorka czerwieniejącego.
W drodze z lasu do ogrodu Zibiego wstąpiliśmy jeszcze po najpyszniejsze na świecie pomidory, sprzedawane niemal prosto z krzaków i po truskawki, które Zibi zamówił u jednego ze swoich niezliczonych znajomych. Z całym tym pozyskiem wypakowaliśmy się w cieniu starej czereśni. Przełożyłam grzybki do koszyków Zibiego i wtedy, już na spokojnie, bez komarów, można było uwiecznić nasze dokonania.
Wszystkie grzybki wraz ze swoją żywą zawartością pozostały w Busku i jak meldował Zibi, sporo z nich udało się uratować.:) Reszta trafiła z powrotem do lasu. Ja sobie zabrałam truskaweczki, pomidorki i ogórki. tak się nimi objadłam, że aż mnie brzuch rozbolał.
Super to Dorotka zrelacjonowałaś.
OdpowiedzUsuńBo super wyprawa była i grzybki! Dzięki Zibi za kolejną gościnę na Twoim zaczarowanym Ponidziu.:)
UsuńTakie cudowne borowiki.Dlaczego robale tak je lubią.dobrze że chociaż zdjęcia piękne można zrobić.Poziomeczki mniam,tak za nimi tęsknie,nie jadłam ich już z 10 lat. Kiedyś można je było kupić bo ludzie zarabiali,teraz to się skończyło bo jest ich mniej..Tak obiecuje sobie co roku że może,że na leśną polanę.Ale nic z tego nie wychodzi.W naszych stronach truskawek z pola jeszcze nie ma,tylko jakieś zagraniczne albo z pod folii.Teraz ciepło to może coś urośnie,czekam na te słodziutkie.Ile kilometrów masz do Buska?
OdpowiedzUsuńRobale są niestety na miejscu i zawsze są na wygranej pozycji w starciu z grzybiarzem.:( Widziałam Ewcia osoby sprzedające poziomki przy drogach jeszcze w ubiegłym roku! Może ktoś znajomy mógłby Ci kupić? Do buska mam z domu 94 kilometry, ale muszę przejechać przez cały Kraków, co czasem zajmuje więcej czasu niż jazda od granic miasta do ogrodu Zibiego. Nawet wczoraj, chociaż jechałam bardzo wcześnie i ruchu nie było dużego, stałam kolejno na WSZYSTKICH czerwonych światłach, a jest ich ze 20 po drodze.:( Pozdrawiam wieczornie! To mój ostatni samotny wieczór; jutro chłopaki wracają z zielonej szkoły.
UsuńWOW! Piękna opowieść, piękne widoki, piękna przygoda :))
OdpowiedzUsuńBrawo Wy! :)
seBapiwko
Brawo my, chociaż wygrały komary! ;)
UsuńDorotka jak mogłaś mi to zrobić aaaaaaa.jak to teraz odzobaczyć,muszę z tym zyć skoro na razie nie mam szans na wypad do lasu.Nie mogłam oczu oderwać ani zazdrości uspokoić :))Choć te komary trochę mi ulgi przyniosły ,żeby już Wam tak idealnie nie było :) a teraz serio-kurcze to coś strasznego z tą chmarą ,dobrze ,że dzieci nie było z Tobą bo zamiast zbierać grzyby byś musiala dzieci bronić .Ja też tak mam ze każdy podejrzany z robaczkami -wyrzucam.Jest późno ale nie wiem czy usnę teraz ,ale mieliście adrenalinę jak to przy takiej obfitości bywa.Pozdrawiam borowikowo :))
OdpowiedzUsuńKochana, nie chciałam, ale musiałam! ;) Mam nadzieję, ze jednak zasnęłaś i przyśniły Ci się same najpiękniejsze i zupełnie zdrowe borowiczki. Z dzieciakmi z opanowanego przez komary lasu trzeba byłoby uciekać; niedawno byliśmy na krótkim, popołudniowym spacerku w Lesie Tynieckim i było trochę komarów - od czasu, do czasu coś tam bzyknęło. Michaś tam twierdził, ze już nie może wytrzymać. Pozdrawiam burzowo, bo coś się do nas zbliża o poranku.:)
UsuńWedług mnie najlepszy smak i aromat mają borowiki suszone. Pasują idealnie do wielu świątecznych potraw.
OdpowiedzUsuń