poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Nad strumykiem

      Kiedy Pawełek zorientował się, że nie napełni koszyka smardzykami, które miały być, ale niestety nie stawiły się w wyznaczonym czasie i miejscu, ogłosił bunt menażeryjny i oświadczył, że dalej nie idzie. Ten plan przypadł do gustu Michałkowi i Krzychowi, dla których taplanie się w lodowatej wodzie górskiego potoku stanowi nie lada atrakcję. Męska ekipa pozostała na kamienistej plaży, a my z Anią mogłyśmy pognać dalej bez opóźniaczy.
      Kiedy my nadal szukałyśmy tego, czego coraz bardziej nie było, chłopaki wpadły na doskonały pomysł i pozbierawszy suche patyki (było ich pod dostatkiem), rozpalili ognisko na środku potoku, w miejscu, gdzie zazwyczaj płynie bystra woda. Nie mieli już niestety kiełbaski, którą zdążyli skonsumować pół godziny wcześniej, więc ognisko pełniło funkcję dekoracyjną, a nie użytkową.
    Następnym etapem nadwodnego biwakowania była budowa tam mających zmienić bieg wód w ciekach orawskich. Nie było co prawda narzędzi, ale małe łapki potrafią naprawdę sporo - niedługo od momentu rozpoczęcia prac, ognisko znajdowało się na wyspie, do której można było dotrzeć po specjalnych kładkach zamontowanych według Michałkowego projektu na tamach.
     Konieczne okazało się również pogłębianie koryta rzecznego, żeby łatwiej było nalać odpowiednią ilość wody do prawie nieprzemakalnych gumowców. Realizację tego pomysłu Michałek zaliczył na szóstkę z plusem - woda w butach chlupotała mu wspaniale.
     Wróciłyśmy z Anią do obozowiska i po wysłuchaniu szczegółowej relacji i obejrzeniu wszystkich dokonań, ogłosiłyśmy przerwę na wzmocnienie sił przed dalszą wędrówką. Chłopcy nie chcieli jednak opuścić miejsca zabawy, więc dostali zezwolenie na kontynuację swoich zajęć jeszcze przez chwilę.
      Krzychu, nieco przez nas podpuszczony, rozpoczął poszukiwania grzybów podziemnych - jak nie pojawiły się na powierzchni, to może są schowane gdzieś głębiej? Z zaciekłością rył w żwirze na brzegu strumienia, ale niestety żadnej trufli nie wygrzebał. (Ale co sobie pokopał, to jego.:))Pozyskał tez kilka magicznych kamyków, które wypełniły pozostałą jeszcze wolną przestrzeń w kieszeniach.
    W tym samym czasie Michałek zlokalizował w pobliżu drzewo krwawiące żywicą i oczywiście nie przepuścił takiej cudownej okazji, żeby obkleić sobie ubranie, włosy, ręce i nie wiem co jeszcze. Zrobił piękną żywiczną kuleczkę, która została poddana szeregowi zabiegów mających ją zmienić w bursztyn. Zabrakło jednak solanki i paru milionów lat, więc żywica pozostała nadal żywicą i w dalszym ciągu kleiła swoje otoczenie. Przecież takiej pięknej kulki nie można było zostawić na pastwę losu w strumieniu; musiała pójść z nami...
    Ale zanim ruszyliśmy w drogę do czekającego na nas samochodu, trzeba było jeszcze ugasić ognisko, co było punktem wyjścia do kolejnej zabawy. Tata tłumaczył jak się zabrać za gaszenie pożaru, ale miałam nieodparte wrażenie, że nie marzy o niczym innym, jak o samodzielnym przeprowadzeniu akcji. Powstrzymał się jednak i dopuścił do ognia młodszych sikawkowych.
    Michał z Krzysiem bardzo delikatnie polewali ognisko, żeby jak najdłużej przeciągnąć postój w tym miejscu. Tata wreszcie nie wytrzymał i przejął akcję gaśnicza.
    Teraz już poszło szybko - para z gasnącego ognia spowiła dzielnego gasiciela ognisk i próbowała ukryć Pawełkowy uśmiech zachwyconego przeprowadzaną akcją tatusia. Ten doniosły czyn zakończył zabawy nad strumykiem - ruszyliśmy ku kolejnej przygodzie.:)

    Takie chwile sprawiają, że mam wrażenie, że w mojej menażerii jest trójka dzieciaków, które świetnie się ze sobą bawią i potrafią czerpać radość z najzwyklejszych codziennych zdarzeń, urastających do rangi fascynujących przygód. Życzę każdemu wielu takich chwil każdego dnia!:)

6 komentarzy:

  1. ponoć w każdym z nas drzemie dziecko, ale tylko niewielu pozwala sobie na wypuszczanie go, chociaż czasami, na świat

    OdpowiedzUsuń
  2. Żywiczna kulka to tylko efekt uboczny zabawy! Głównym zadaniem była produkcja "smolnych szczap" służących przed wiekami do oświetlania otoczenia. I to zajęcie wyszło nam wspaniale.
    Budowa tamy na rwącym, orawskim potoku, spiętrzenie jego wód o dobra 15 cm a następnie wyrycie "kanału ulgi" było "milionkrotnie" ciekawszym zajęciem niż szukanie tego, czego nie ma.
    Brakowało tylko kiełbaski! Ale nic to. Strumyk jest, drewno jest. na następny raz się weźmie kiełbasę (i nie zeżre się jej na zimno przed czasem).
    I niech sobie kobity łażą po chaszczach! My sobie znów zrobimy piknik nad wodą!

    Paweł (zwany Pawełkiem) :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Z relacji Krzysia wiem, że patyki wymyziane żywicą paliły się świetnie i wybuchaly :) ale fakt że miejscówka tam w strumieniu niezła i tylko leżaczek by się sprzydał :)

    OdpowiedzUsuń
  4. W towarzystwie dzieci łatwiej jest uwolnić swoje wewnętrzne dziecko.:) Będziesz miała Iza okazję przez kilka dni.:)

    Widzę, że mnie niektóre zwierzenia menażerii ominęły, bo nie słyszałam jeszcze o smolnych szczapach ani wybuchach...

    Lezaczek i kiełbaskę na ognisko zabierzemy następnym razem.:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Te zwierzenia to były wtedy, gdy sobie z Krzysiaczkiem po morświńsku siedzieliśmy na słoneczku i oddawaliśmy się konsumpcji :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Jakoś mi umknęły zajęcia w podgrupach tematycznych, bo ja wtedy nadal z uporem maniaka szukałam czegoś grzybowego... Pawełek z Michałkiem budowali zapory wodne, a reszta oddawała się słodkiemu morświństwu.:)

    OdpowiedzUsuń