Na każdym kolejnym spacerze podczas naszej wielkanocnej wyprawy w Sudety wypatrywałam grzybów. Znajdowaliśmy mnóstwo urokliwych nadrzewniaków i różne wiosenne gatunki, ale smardzowatych wciąż nie mogliśmy dorwać. A zależało mi na nich szczególnie, bo po pierwsze to chyba najpiękniejsze wiosenne grzyby, a po drugie obiecałam Ani, że na pewno je znajdziemy i będzie mogła po raz pierwszy zobaczyć je w naturze. Niestety, w Polsce ani jeden smardz nie stanął na naszej drodze, chociaż przeszperaliśmy kilka atlasowo wyglądających miejscówek. Kiedy zatem pojechaliśmy na wycieczkę do Czech, zapowiedziałam, że nie wrócimy,dopóki nie upolujemy jakiegoś smardza. A jak nie smardza, to chociaż smardzówki, bo przecież one czeskie są, więc gdzie jak gdzie, ale w Czechach muszą być. Od południa pogoda dopisywała coraz bardziej, więc po zwiedzeniu Skalnego Miasta, ruszyliśmy na podbój czeskich smardzowisk.
Przeczłapaliśmy już parę kilometrów, a spodziewanych grzybków nie było. I w końcu, kiedy oprócz mnie już nikt nie patrzył w ściółkę, pod moimi stopami stał ON - pierwszy smardzyk stożkowaty, dobrze już wyrośnięty. Rzadko daję się ponieść emocjom, zazwyczaj po cichu przeżywam swoje grzybowe trofea, ale tym razem sobie pofolgowałam.:) Wtedy, kiedy już wszyscy zwątpili i tylko przez grzeczność nie komentowali mojego wzroku wbitego niezmiennie w podłoże, wykrzyczałam całą radość ze znaleziska. Cała ekipa w sekundzie znalazła się koło mnie i szperała wzrokiem po okolicy. Nic jednak w zasięgu nie sterczało z ziemi. Zajęliśmy się więc tym jednym - obfocili, obejrzeli, pozyskali. Ania uważnie obejrzała grzybka - teraz wiedziała dokładnie czego szukamy i jak to coś rośnie.
Duch bojowy ponownie wstąpił w drużynę i znowu wszyscy spuścili głowy i wpatrywali się w podłoże. Nawet Robert, który nie jest fanem grzybiarstwa, wzbudził się na tyle, że samodzielnie wypatrywał kolejnych grzybów.
Parę metrów dalej, po przeciwległej stronie drogi czekały na nas kolejne skarby. Niektóre smardze były jeszcze malutkie i ledwo, ledwo wystawiały główki ponad podłoże, więc ostrzegałam Michałka i Krzysia, żeby bardzo ostrożnie stawiali nogi i uważali na żłobkowe owocniki. Każdy znalazł jakiegoś grzybka. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, a ja przeszczęśliwa.
Z tamtego miejsca przechodziliśmy dalej koło skrajnych domów jakiejś wioski. Straciłam czujność - patrzyłam bardziej przed siebie, pod kątem sprawdzenia dokąd prowadzi nas droga i na ile obiecująco wygląda cel, do którego dochodzi (kolejny zagajnik znaczy się). A tymczasem Ania na wąskim pasie ziemi między ogrodzeniem, a drogą wypatrzyła dwie smardzówki. Rzuciłam się do nich z aparatem i przy okazji wypatrzyłam kolejne dwie. Krzychu zapuścił żurawia za sztachety ogrodzenia i z wykorzystaniem swojej małej rączki wydobył zza niego kolejną sztukę.
Ania miała okazję porównać wygląd smardza i smardzówki. Teraz już doskonale zapamięta czym się różnią, a w czym sa do siebie podobne.
Później znaleźliśmy smardze jeszcze w dwóch miejscach. Pierwsze z nich to były betonowe płyty pokryte cieniutką warstwą omszonej ziemi. Owocniki były drobniutkie, mimoże już w konkretnym wieku.
Jeden z nich usiłował podnieść beton własną głową, ale nie do końca mu to wyszło i delikatnie mówiąc, pogięło go lekko.
Na kolejnej miejscówce smardze były wyrośnięte i nadzwyczaj dorodne.:)
Na okrasę trafiły nam się jeszcze dwa owocniki piestrzenicy kasztanowatej, które posłużyły za materiał edukacyjny. Ania, która tych grzybów nie znała, dziwiła się, że ktoś może je pomylić ze smardzami, bo przecież nie są zupełnie do siebie podobne.
Wracaliśmy do naszej agroturystyki w promieniach słońca. Humory były doskonałe, bo zobaczyliśmy cudne miejsca i znaleźliśmy wspaniałe grzybki. Zbiór może nie był imponujący, ale w zupełności nas satysfakcjonował. Czeskie smardze i smardzówki wyschły doskonale na kaloryferze i Ania będzie mogła spróbować jak smakują.
Dziesięć minut po naszym powrocie niebo zrobiło się czarne i sypnęło gradem, który po kwadransie zamienił się w śnieg. Mieliśmy szczęście, że ta zawierucha nie dopadła nas w drodze. Patrzyłam przez okno i z trudem mogłam uwierzyć jak w ciągu kilku minut zielone zmieniło się na białe.
Jak zwykle piękne opisy i cudne zdjęcia
OdpowiedzUsuńMiło mi, że Ci się podoba.:)
UsuńZe szpitalnego łóżka oglądam wasze skromne zbiory i ciesze się że udało wam się dotrzeć do domu przed zawieruchą.Może inny wypad do Czech napełni Twoje i dzieciaków koszyczki.Pozdrawiam was serdecznie i aby wiosna wróciła
OdpowiedzUsuńBędę Cię Ewo odrywać od szpitalnego łóżka kolejnymi fotkami i opisami. Teraz będziemy atakować Słowację, gdzie jest z Krakowa zdecydowanie bliżej niż do Czech.
Usuń