Przez ponad miesiąc wszystkie deszcze zapowiadane, spodziewane i te, które przechodziły tuż obok, po drugiej stronie Babiej Góry, omijały nas bardzo konsekwentnie, skazując orawską ziemię na totalne wysuszenie, a mnie i moją menażerię na grzybową, a raczej bezgrzybową tragedię. Ściółka w lesie wyschła i trzeszczała pod nogami, resztki grzybów poznikały i nadzieja też znikać zaczęła, chociaż ona, jak wiadomo, znika ostatnia.
Aż nadszedł ten piękny dzień, a właściwie noc, kiedy to deszczowe chmury podjęły decyzję o wylaniu swoich zasobów nad moimi lasami. Deszcz padał drobny i spokojny, taki najlepszy dla natury - niosący życie, a nie zniszczenie. Gdyby popadał dłużej, pewnie drzewa, trawy, grzyby i ja bylibyśmy bardziej zadowoleni, ale dobre i to, co spadło. Las odżył. Mech zrobił się zielony, ściółka przestała chrzęścić, a spod jej wierzchniej warstwy wyłoniło się trochę grzybków, które tylko czekały na sygnał, żeby wyskoczyć.
Na pewno długo pod nią siedział mój bohater z pierwszego zdjęcia. Wygląda w sumie niepozornie i co do jego piękna rzec można, że jest specyficzne i nie każdemu będzie się podobał. Ale jest to grzyb niezwykły, którego spotkanie zawsze bardzo mnie cieszy, bo należy do rzadkości nad rzadkościami. To dwupierścieniak cesarski, grzyb, który na terenach górskich jeszcze 30-40 lat temu występował masowo. Starsi ludzie z Orawy doskonale pamiętają, że wynosili z lasów całe kosze czopów, bo taką regionalną nazwę posiada ten gatunek. Wzięła się stąd, że owocniki są grube, masywne, twarde i tkwią głęboko w ściółce. Zanim pojawią się na świecie, sporo czasu rozwijają się pod ziemią. A teraz spotkanie z dwupierścieniakiem to wielkie święto. Grzyby te poznikały z lasów, a przyczyn takiego stanu rzeczy nikt nie umie wyjaśnić. W tym roku udało mi się już trzykrotnie spotkać z dwupierścieniakiem, więc należy ten sezon uznać za udany pod kątem tego gatunku.