Listopad zaskakiwał cudną, ciepłą aurą, a teraz grudzień robi nam to samo. Po kilku mroźniejszych dniach znowu mamy piękną, jesienną, słoneczną pogodę. Wykorzystaliśmy ja na poszukiwania zimowych grzybków w Lasku Wolskim. w tym tygodniu nie pojechaliśmy nigdzie dalej, więc była wreszcie okazja, żeby spenetrować znajome miejscówki w mieście. wyruszając liczyłam na spotkanie całej wielkiej zimowej trójcy jadalniaków - uszaka, boczniaka i zimówki. Najbardziej jednak zależało mi na uszakach, bo w spiżarni zaczęło prześwitywać dno w przedostatnim słoju z nimi. A zimowych obiadów, bez dużej ilości uszaków, Michaś nawet sobie wyobrazić nie umie.
Pierwszym grzybkiem, który powitał nas zaraz na wejściu była pojedyncza płomiennica zimowa. Taki maluszek siedzący w zielonym mchu, który dopiero po pochyleniu się nad nim, okazał się być grzybkiem. Początkowo wygladał jak pomarańczowa kropka na zielonym dywanie.
Drugim grzybkiem, który zwrócił na siebie naszą uwagę, był przepiękny, ogromny białoporek brzozowy. Wyglądał tak dorodnie, że aż same ręce się po niego wyciągały. Gdyby był borowikiem, zyskałby miano jednego z najpiękniejszych.:)
A później weszliśmy na miejscówki uszakowe. Szybko pozbyłam się nadziei na napełnienie koszyczka. Na większości krzaków, które zazwyczaj obfitowały w leśny nasłuch, nic nie wyrosło. Pojedyncze owocniki pojawiły się tylko na nielicznych bzach. Wszystkie były drobne i prawie całkowicie wysuszone.
Na stromiznach porośniętych krzewami bzu było bardzo niebezpiecznie - ziemia, zmrożona przez kilka dni, rozmarzła i na powierzchni wytworzyła warstwę mega poślizgową. Wiedziałam, że jest ślisko, bo zaraz po wejściu do lasu wpadłam w kilka kontrolowanych poślizgów. Wiedziałam i szłam ostrożnie, ale to nie wystarczyło.
W pewnym momencie podcięło mi równocześnie obydwa odnóża i nie było już najmniejszych szans, żeby się wybronić. Grzmotnęłam z impetem na tyłek i zrobiłam kilkumetrowy zjazd w dół, zbierając po drodze sporo błota i ściółki. Od tyłu i z boku zrobiłam się całkiem zamaskowana.
Oczywiście żaden z moich panów nie przybiegł na ratunek, bo po co... Michał i Krzyś się śmiali z wytarzanej w błocie matki, a Pawełek, który szedł sobie drogą (też śliską), stwierdził, że najpierw usłyszał "auuu!" i nawet się zatrzymał, ale jak usłyszał "...mać", to stwierdził, że żyję i ratunku nie potrzebuję.
W dalszej części uszakowej miejscówki zobaczyliśmy takie cudo jak na załączonych obrazkach. Od wiosny nas tu nie było, a jak widać sporo się tu działo - w krzaczorach zostały pobudowane kolejne podesty, rampy i "wyskocznie" dla rowerów. Na razie żadnych szaleńców na rowerach nie było, wiec Miś i Krzyś dokładnie sobie obejrzeli budowle i głośno wyrazili podziw dla tych, którzy tu jeżdżą na rowerach.
Mam nadzieję, że obecność rowerzystów i ich harców nie wpłynie na obecność uszaków w tym miejscu. Bo jest tu kilka naprawdę obficie uszakujacych bzów. Tym razem ich miejsce zajęły łzawniki, których było mnóstwo niemal na każdej gałązce obrośniętej mchem.
Opuściliśmy stanowisko uszakowe i szliśmy dalej patrząc na doły wypełnione wodą i błockiem oraz otoczone śladami raciczek. Widać, że populacja dzików w Lasku wolskim jest coraz większa, bo ich SPA rozbudowało się o kolejne bajorka. Wieczorami musi tam być tłoczno i gwarno.
Na tym wilgotnym terenie wyrosło sporo płomiennic zimowych (zimówek).
Były takie, jak tygryski lubią najbardziej - masywne, młode, jędrne i świeżutkie.
Tuż obok, pod pniakiem schowała się cała banda łuszczaków zmiennych. Wyglądały przepięknie i byłam pewna, że będą się nadawały do pozysku, ale niestety - musiały być przez kilka dni zamarznięte, a później rozmarzły i kruszyły się w palcach.
Spacer, to oczywiście nie tylko grzyby, ale przede wszystkim wyprowadzenie chłopaków, żeby się wyszaleli. W ostatnim czasie, z powodu nadmiernej ilości godzin spędzanych przed komputerem, leśne szalenie coraz częściej nosi znamiona głupawki. Przez dłuższy czas nie mogłam chłopakom zrobić zdjęcia, bo Krzychu wyskakiwał mi przed aparat z okrzykiem: "Jestem Zgredek, skrzat domowy!" Czasem faktycznie przechodzi sam siebie, a jego upierdliwość przewyższa znacznie tę zgredkową.;)
Było też bieganie,
I już zbliżamy się do ostatniego etapu spaceru - chłopcy z tatą idą sobie alejką przy której stoją ławki. Na ostatniej będą czekać aż wyjdę z chaszczy, w które wchodzę sama, bo im się już nie chce. Tam w ubiegłym roku, niemal za każdym razem spotykałam samotnego dzika. Tym razem zastąpił go zając. Na uszaki już nie liczyłam, chociaż czasem rosło ich tam bardzo dużo. Ale teraz były tylko trzy suszki na jednym bzie. Pozostałe stały głuche.
Za to zamiast uszaków znalazłam kilkanaście skupisk galaretnicy mięsistej, za którą rozglądałam się już wcześniej podczas spaceru. Gdzie indziej jej nie wypatrzyłam, a tu były piękne sztuki.:)
Bardziej niż glaretnica ucieszyły mnie młodziutkie, pięknie wybarwione łyczniki późne. Mlode owocniki mają niesamowity ten zielonkawy kolorek kapeluszy i pomarańczowawe trzony. Bardzo lubię spotykać i focić ten gatunek.:)
Plan odnośnie zimowych grzybów udało się zrealizować w dwóch trzecich - były suszone uszaki i ładne zimówki. Do pełni szczęścia zabrakło boczniaków. Kiedyś na pewno uda się to nadrobić.:)
Napisze tylko ze piękny ten łycznik.ostrość rzs nie daje pisać
OdpowiedzUsuńPrzykro mi, że Cię znowu bardziej męczy.:( Serdeczności i uściski, jak zawsze z całego serducha.
Usuń