Lekcje w tym tygodniu to już tak były, że mogłoby ich nie być - nauczyciele pokończyli omawianie materiału, dzieci są wykończone zdalnym nauczaniem, ale wszyscy udają, że nadal ciężko pracują, logują się na umówione lekcje, a pod nosem złorzeczą na sytuację. Przecież w "normalnej" szkole już przez te dwa tygodnie nie trzeba byłoby kompletnie nic robić - nauczyciele wypisywaliby świadectwa, a uczniowie sprzątali klasy, wychodzili na boisko i tak dalej.Wszyscy tęsknimy już bardzo za normalnością, która wydaje się chwilami być tylko pięknym wspomnieniem... Ale są i dobre strony - zamiast w mieście, siedzimy na wsi, a parę lekcji zostało odwołanych i było więcej czasu na wyjście do lasu. W czwartek mieliśmy wolne już po dziesiątej i wyskoczyliśmy razem z ciocią Anią do Małej Lipnicy.
Co prawda Krzyś odradzał ten las, bo przez ostatnie lata jakoś nie udawało nam się tam napełnić koszyków, ale Ania tam nigdy nie była, więc chciałam jej to miejsce pokazać. Od chwili opuszczenia samochodu towarzyszyły nam pomruki burzy, która krążyła po okolicy. Raz była bliżej, raz dalej, ale towarzyszyła nam cały czas. Stwierdziliśmy, ze nie będziemy się nią zbytnio przejmować i ruszyliśmy na poszukiwania.
W tym lesie, jak w każdym innym, prowadzone są wycinki. Część drzew została porzucona w lesie i chcąc je ominąć, zboczyliśmy ze standardowej trasy. I tam, na tym całkiem nowym szlaku, stały przepiękne koźlarze pomarańczowożółte. Szłam pierwsza, więc je pierwsza zobaczyłam - cztery piękne sztuki uśmiechały się i prosiły, żeby je zabrać z lasu. Jak się w lesie nie wydzieram, tak tym razem emocje wzięły górę i głośno oznajmiłam o dokonanym znalezisku. W pobliżu Ania znalazła jeszcze jedną sztukę, a Krzyś drugą. W sumie było ich więc sześć. Wyrosły w środku lasu; wcale nie potrzebowały odsłoniętego, nagrzanego miejsca jak dotychczas zbierane borowiki ceglastopore.
Chwilę później spotkaliśmy pępowniczkę dzwonkowatą. Ten drobny, pomarańczowy grzybek rośnie gromadnie na pniakach już od wczesnej wiosny i zazwyczaj można go spotkać w każdym orawskim lesie. W tym roku te są pierwszymi, jakie nam się trafiły.
Po drodze nie brakowało okazji do ćwiczeń gimnastycznych.
Trafiła się również okazja do obserwacji przyrodniczych - na przydrożnej skarpie siedział sobie podlot, najprawdopodobniej drozda. Wypatrzył go Michałek, który nie bardzo widzi i znajduje grzyby, ale za to perfekcyjnie dostrzega wszelkie stwory - padalce, żaby, żuki, salamandry i ptaszki.
Maluch najpierw udawał, ze go tam wcale nie ma i wtapiał się w podłoże, ale w końcu doszedł do wniosku, ze go chyba widzimy, bo podjął próbę latania. Całkiem spory kawałek przefrunął i przysiadł na skarpie po drugiej stronie leśnej drogi. Nie niepokoiliśmy go więcej zdjęciami. On został, my poszliśmy dalej.
Przydrożne skarpy okazały się bardzo obfite. Miejscami obsiadły je gromadnie borowiki ceglastopore. Widok piękny był. :)
Również na skarpie przy drodze zamieszkała rodzinka koźlarzy świerkowych. Znalezienie drugiego gatunku kozaków w kolorze czerwonym było ukoronowaniem tego spaceru. Nawet bez wypełnionego do połowy ceglasiami koszyka warto było do tego właśnie lasu przyjechać.
Wydawało się, że po znalezieniu koźlarzy świerkowych już nic ciekawego się nie trafi, a tymczasem wyskoczyły mi pod nogi jeszcze dwa borowiki grubotrzonowe (żółtopore). To pierwsi przedstawiciele tego gatunku, jakich spotkałam w tym roku. Cieszą więc tak samo jak każdy inny gatunek dołączający do stawki "zaliczonych" w danym roku. Teraz czekamy na borowika szlachetnego. Powinien lada chwila wyskoczyć.:)
Wracaliśmy. Okazało się, ze krążąca burza nie przedostała się przez wzniesienie i dlatego nie dotarła do Małej Lipnicy. Czekała na nas w domu, czyli w Lipnicy Wielkiej. Doskonale sobie czas obliczyła, bo spokojnie dojechaliśmy i weszliśmy do domu. Dopiero wtedy lunęło.
Ach .... I tyle w temacie czerwonych koźlarzy.... ��
OdpowiedzUsuńTo wyżej pisałam ja - Brzęczymucha :)
OdpowiedzUsuńNa razie ich tylko tyle, więc tyle.:) Mokro jest i ciepło, więc wkrótce powinno być więcej.
UsuńŻre mnie od środka... Zazdrość mnie żre... U nas na razie nic z "normalnych" jadalniaków. No, ale nasze tereny deszcze omijają, zresztą jak zwykle i jak co roku. Ten koźlarz pomarańczowożółty w moich rodzinnych stronach nazywa się "pociech", a tu na Ziemi Chełmińskiej to znowu "kowal". Pozdrawiam, Inka
OdpowiedzUsuńI do Ciebie w końcu grzybki zawitają! W podkrakowskiej wsi, z której pochodziła moja babcia, pociechami nazywane były borowiki ceglastopore.:) Co region, to te same nazwy, tylko inne gatunki nazywają. U nas deszczu nie było w marcu i kwietniu, a teraz nie ma dnia, żeby nie padało. Jest za mokro i grzyby zaczynają pleśnieć zanim dorosną. Pozdrawiamy i deszczu trochę posyłamy!
Usuń