Znowu udało mi się wygospodarować trochę czasu na penetrację kolejnego podkrakowskiego lasu. Tym razem wybór padł na Radziszów i Las Bronaczowa. Pojechałam tam zaraz po oddaniu dzieci pod szkolną opiekę i pełna nadziei ruszyłam na poszukiwania wrześniowych grzybków.
Chodziłam drogami i chaszczami, w starym lesie i w młodnikach, i przez pól godziny nie udało mi się wypatrzeć ani jednego grzybka. Już prawie straciłam nadzieję, ale wpadłam na to, żeby iść w kierunku cieków wodnych i bagienek leśnych, których w Lesie Bronaczowa nie brakuje. Wkrótce poczułam charakterystyczny zapaszek i idąc za węchem wytropiłam sromotnika bezwstydnego, który "po nowemu" nazywany jest sromotnikiem smrodliwym.
Młode owocniki tego gatunku, kiedy jeszcze mają formę jaja, są jadalne, ale osobiście nikomu ich nie polecam. Próbowałam sromotnika smażonego i marynowanego, ale pod żadną z tych postaci mi nie smakował. Dlatego też nie zbieram i nie przerabiam tych grzybów. Dzisiaj szukałam w pobliżu znalezionego, dojrzałego owocnika jakiegoś "młodszego brata", aby zrobić mu fotkę, jednak nie znalazłam.
Szłam sobie tak dokąd mnie nogi niosły, a na mojej drodze pojawiały się od czasu do czasu grzybki, z których żaden nie nadawał się do pozysku. Sam jednak fakt rośnięcia czegokolwiek grzybowego był jak na dzisiejsze warunki wystarczającą inspiracją do kontynuacji wędrówki.
Spotkałam na mojej drodze maślanki wiązkowe, które większości grzybiarzy znane są pod tą właśnie nazwą, ale według znowelizowanego nazewnictwa powinniśmy je nazywać łysiczkami trującymi. W kilku miejscach młode owocniki były już tak mocno przysuszone, że niewielkie mają szanse na dalszy wzrost.
W sąsiedztwie rosły maślanki ceglaste, które też mają nową nazwę - łysiczki ceglaste.
Kolejnym gatunkiem, jaki udało mi się spotkać był bledziutki i rachityczny owocnik łuskowca jeleniego, który chyba tylko dla "ułatwienia" życia grzybiarza, został przechrzczony na drobnołuszczaka jeleniego. Jest to grzybek jadalny, ale o miernych walorach smakowych, więc i on został w lesie, na miejscu, w którym wyrósł.
Zawędrowałam w rejony lasu, w których nie byłam już wieki całe i ze zdumieniem stwierdziłam, że w miejscu, gdzie dawno, dawno temu rosły drzewa, widać wolną przestrzeń i to w dodatku ogrodzoną w znajomy sposób - pomyślałam od razu, ze tam na pewno są konie. A ponieważ miały tam być konie, musiałam do nich dotrzeć.:) Przedarłam się przez bagienko, przeprawiłam przez prawie wyschnięty strumyk i stanęłam na skraju lasu. Za ogrodzeniem był koń. Samotny. Podszedł, popatrzył na mnie, poniuchał i poczłapał w głąb swojego wybiegu.
Zostawiłam samotnika jego końskim sprawom i ruszyłam w drogę powrotną, bo czas już był na to najwyższy. I właśnie w czasie odwrotu znalazłam jednego jedynego grzybka, którego włożyłam do koszyka - malutką pałkę kaniową. Zazwyczaj takie małe owocniki zostawiałam w lesie, zadowalając się wyrośniętymi patelachami, ale dzisiaj nie byłam zdolna do takiego poświęcenia.
Teraz malutka kania stoi sobie w kuchni w kubeczku z wodą, a ja dumam nad tym jak ją podzielić między członków rodziny, aby każdy był zadowolony...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz