niedziela, 20 września 2015

Mamo! Ratuj!!!

Węgrzce, wchodzenie na drzewa, ratowanie dziecka
      Czwartkowe popołudnie - dzień tchnący iście letnim upałem, jedziemy prosto po Michałkowych lekcjach i Krzysiowych zajęciach do stajni. Inni rodzice stajenni wpadli na podobny pomysł, więc po podwórku ganiała się całkiem pokaźna gromadka. Starzy zajęli się jak zwykle tym samym, czyli nudną jazdą konną, a dzieci, z właściwą sobie inwencją twórczą szalały po rozmaitych zakątkach okołostajennych. Od czasu do czasu któreś zawołało: "Mamo, mamo!!!", bo miało jakąś natychmiastową potrzebę, czasem któreś zawyło, bo właśnie przywaliło gdzieś kolanem albo łokciem. Jednym słowem sielskie popołudnie bez dzieci, które zajmowały się sobą same.:)

   W pewnym momencie okrzyki na podwórku przycichły, ale nie ustały - dzieciarnia przeniosła się na mini plac zabaw pod drzewem, które jest główną atrakcją tego miejsca i od niepamiętnych już czasów służy do wspinaczek. Co rusz któryś rodzic pokrzykiwał z ujeżdżalni, żeby latorośle były ostrożne i trochę uważały podczas nadrzewnych akrobacji. 

    I wychodziły sobie tak dzieci na to drzewo do pewnej wysokości, później schodziły i tak w kółko. Aż w pewnym momencie do zabawy dołączyła niezwykle wysportowana dziewczynka, która w mgnieniu oka wdrapała się na sam czubek drzewa. Wszyscy, zarówno dorośli, jak i dziec, zauważyli ten wyczyn, bo mama Belli, stojąc pod drzewem głośno zachwycała się umiejętnościami córki łażącej po drzewie jak małpka. Dzieciarni szczeny poopadały az do ziemi i zaczęły się treningi mające na celu osiągnięcie takiego poziomu umiejętności, jaki zaprezentowała mistrzyni.

   Krzychu odłączył się od zabawy i zajął czym innym, natomiast Michałek wdrapał się na konkretną wysokość, po czym zawisł i zaczął wzywać pomocy. Kiedy podeszłam do drzewa, moje dziecko siedziało okrakiem na cienkiej gałęzi, na wysokości co najmniej trzech metrów, nogami nie sięgało do żadnego konara, a ręce ledwo go już utrzymywały na osiągniętym piętrze drzewa. Minę miał Michaś nietęgą, a z oczu lada moment gotowe były wytrysnąć potoki łez.

   Próby zejścia z drzewa przy pomocy słownego instruktażu spełzły na niczym i sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Cóż było robić... Matka wlazła na drzewo, stanęła na ostatniej, w miarę grubej gałęzi i próbowała pochwycić zawieszonego Michałka. A on, zamiast delikatnie zsunąć się w moją stronę, wykonał desperacki skok i zawisł mi na szyi. Cud, że obydwoje nie wylądowaliśmy na ziemi. Jakoś udało mi się znieść moje ocalone dziecko na bezpieczną powierzchnię ziemi i kiedy odetchnęłam z ulgą, Krzychu podszedł do mnie i wręczył mi bukiet polnych kwiatów, który uzbierał w czasie, kiedy ja przeprowadzałam akcję ratowniczą. Tym gestem rozładował sytuację i zamiast się zezłościć na Michałka, parsknęłam śmiechem.:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz