Niedziela, tradycyjnie już, przywitała nas szaro-burym niebem, z którego sączyły się drobne deszczynki. Nie spodziewaliśmy się ładniejszego poranka, więc, zgodnie z planem, zebraliśmy się szybko i wyruszyliśmy
na Słowację, na nasze ostatnie tegoroczne smardzobranie. Wesoły Doblowóz pomykał spokojnie po pustych jeszcze drogach, menażeria pożerała przygotowane wcześniej kanapki i szykowała się do smardzo-koszenia. Szczególnie Pawełek nastawił się na gigantyczny pozysk.
Jawiło mu się, że wysiadając z samochodu potknie się o pierwszego smardza, a kolejne setki albo nawet tysiące tych grzybów będą na niego czekały w szeregu i zawołają: "Pawełku kochany, jak dobrze, że jesteś! Weź nas szybko do swojego koszyka!" I oczywiście miał pewność, że będą wieeelkie, a nie takie drobniutkie, jak dwa tygodnie temu. Tymczasem żaden nie podłożył mu nogi, upsss... - trzonu, żaden nie czekał na widoku i nie wołał... Zwiesił zatem Pawełek nos na kwintę i chodził naburmuszony przez cały dzień. Nawet smardze, które znalazł później nie były w stanie go pocieszyć. A niebo płakało wraz z nim...
Lepiężniki wyrosły wysoko i skryły graniczne słupki. W takich gęstwinach to trudno było momentami stwierdzić czy dany smardz jest legalny (słowacki), czy tylko legalny częściowo (polski znaczy się). Michałek i Krzyś mieli dobrą zabawę rozsiewając lepiężnikowe spadochrony. Zajęło ich to na tyle, że całkowicie zrezygnowali z grzybowych poszukiwań.
W takich zaroślach wypatrzenie smardza jest niezwykle trudne i udaje się najczęściej przez przypadek. Po dłuższej penetracji udało mi się jednego zlokalizować! Był już dobrze wyrośnięty i nieco podsuszony. (Od majówki na Orawie nie było deszczu.) Mimo tych braków urodowych sprawił mi wielką radość swoją smardzowatością. Niebo zaczęło się rozjaśniać, a chwilami nawet błyskało spoza chmur słoneczko. Chciałam jakoś zmotywować moją menażerię do większego zaangażowania w poszukiwaniu smardzów.
Najłatwiej przekupić było Krzysia - powiedziałam, że dostanie po kolacji całą tabliczkę czekolady, jeśli znajdzie chociaż jednego grzybka. Gotów był wyciąć wszystkie lepiężniki w okolicy bliższej i dalszej, byle tylko zdobyć obiecana nagrodę. Tatuś dał mu nawet swój scyzoryk i przeprowadził szkolenie w zakresie bezpiecznego posługiwania się nim. Niestety, okazało się, że ta metoda nie jest skuteczna, bo lepiężników jest zbyt wiele, a smardzów za mało...
Kiedy zrezygnował z karczowania lepiężników, a skupił się na węszeniu pod ich liśćmi, zaraz wypatrzył dorodnego grzybka. Upewnił się, że NA PEWNO dostanie "słodkie" jako wynagrodzenie za zdobycz i sznupił dalej. Reszta menażerii zastosowała nową Krzysiową metodę i wkrótce nasz koszyk zaczął się zapełniać. Znaleźliśmy w sumie 24 sztuki wyrośniętych smardzów. Pewnie, że to żadna rewelacja, zwłaszcza w porównaniu z ubiegłorocznymi zbiorami, ale nie groził nam powrót z pustymi rekami.:)
W cieniu lepiężnikowych liści spotkaliśmy oprócz smardzów inne grzybki. Nie były to co prawda koszykowce, ale znalezione w maju czernidłaki lub polówki są również powodem do radości.
Oprócz grzybów oglądaliśmy również inne przejawy postępującej wielkimi krokami wiosny. Świerki wystroiły się w różowe szyszeczki, zwane naukowo kwiatostanami męskimi, a borowiny masowo zakwitły, dając nadzieję obfitych zbiorów borówkowych. Przy okazji oględzin roślinkowych zostałam zmuszona tysiącem Michałkowych pytań do wygłoszenia wykładu na temat rozmnażania roślin jednopiennych i dwupiennych, zapylania, dojrzewania, rozsiewania itd......
Obiad, tradycyjnie już w czasie jednodniowych wyjazdów orawskich, zjedliśmy w bacówce. Świeże sery i żętyca smakują najlepiej na miejscu, zanim zostaną wpakowane do foliowych woreczków.
Życie bacówkowe toczy się spokojnym, utartym rytmem. Na przylegającym małym pastwisku, na trzęsących się nóżkach, dreptały urodzone dzisiaj jagniątka, a drogę zaległy kozy zażywające niedzielnej sjesty.
Moja menażeria też już odpoczywa. Po dzisiejszej wycieczce padła cała trójka, która teraz równo posapuje przez sen.:)
:) z przyjemnością poczytałam...
OdpowiedzUsuńCieszę się bardzo.:)
Usuńrzeczywiście grzybowego szału nie było, ale i tak zazdroszczę Wam tego wypadu :)
OdpowiedzUsuńTo już nasze ostatnie tegoroczne smardze. Więcej powodów do smardzowego zazdraszczania dawać nie będziemy.:)
UsuńNoooooooooooooooo ) nie będziesz dodawać powodów do zazdraszczania )))) już to widzę )))) zaraz się zaczną następne i następne i następne ))))
OdpowiedzUsuńJa żagwiowo i żółciakowo nie wyrabiam )))) ale głowa do góry być musi )))) (((
a fotkami wojujesz Dorotko )))) na prezydenta grzybowego swój głos na Ciebie oddaję )))))))))) ściskam caaaałą menażerię *********
Na następne, nadające się do pozazdroszczenia, chyba będę musiała chwilę poczekać, bo na razie nic ciekawego jakoś się nie chce objawić. Żółciaków u mnie też nie brakuje - jak mam na nie ochotę, to kawałek zabieram; reszta dalej sobie rośnie po swojemu. Żagwi za to nie widziałam jeszcze ani jednej... Pozdrowienia od całej menażerii.:):)
OdpowiedzUsuń