wtorek, 2 czerwca 2020

Drugie majowe wejście na Babią

     Wykorzystując samotność bez moich kochanych chłopaków, zmówiłam się z dziewczynami na babską imprezę w Lipnicy. Monika swoich panów zabrała, ale założenie było takie, że w razie potrzeby zajmą się sobą, żebyśmy mogły zaszaleć. W efekcie nie było jednak takiej potrzeby, bo perspektywa sobotniego zdobywania Babiej Góry skutecznie powstrzymała nas przed siedzeniem przy ognisku do samego rana. A plan był następujący - mieliśmy wyruszyć wszyscy na szlak zielony od strony Lipnicy i dojść razem do momentu, w którym dzieciaki już nie dadzą rady dalej iść. Wtedy Jacek z Mikołajem i Nikodemem mieli zawrócić i przyjechać po nas na przełęcz Krowiarki, gdzie planowane było zejście. Plan się szybko okazał mało ambitny i został zmieniony w trakcie realizacji.
    Pogoda na weekend miała być w górach parszywa, o czym trąbili w mediach od połowy tygodnia. Dzięki temu ruchu na drodze w stronę gór nie było żadnego, zupełnie jak w okresie zapędzenia Polaków do domów. Wiadomo jednak, że prognozy swoje, a pogoda swoje. Byliśmy przygotowani na całodniowy deszcz, który miał nieustająco padać na zmianę z siąpić, ale wcale mu się nie chciało.
       Nie padało więc nic, ale to nic, a temperatura zachęcała do szybkiego marszu pod górę. Kiedy się szło, było człowiekowi cieplutko, ale wystarczyło się na chwilkę zatrzymać, żeby lodowaty wiatr przenikał na wskroś. Zwyczajnie, nie dało się stać; trzeba było iść.
    Szliśmy więc gawędząc o sprawach rozmaitych, a dzieci (Mikołaj - 5 lat i Nikodem - 3 lata), które miały się szybko zmęczyć i odpaść w przedbiegach, maszerowały na przodzie, a chwilami nawet biegły. Pomysł zdobycia takiej wysokiej góry bardzo im się spodobał.
    Doszliśmy do granicy lasu i kosodrzewiny. I stwierdziliśmy, że nasz plan trzeba nieco zmodyfikować, bo nikt nie zamierzał zawracać ze szlaku bez dotarcia na szczyt. Uzgodniliśmy, że jedna osoba (najpewniej Jacek), zejdzie z góry tą samą trasą, którą się wspinaliśmy, a reszta pójdzie szlakiem czerwonym do Krowiarek.
    Do połowy wysokości szlaku w kosówce widoczność była dobra i nawet dało się dalekie widoki pooglądać mimo chmur.
Kosodrzewina wypuściła świeże szyszki. Zapach sosnowy, jaki wydzielają sprawia, że całą drogę przez kosówkę idzie się jakby w inhalatorni.
    Odrobinę wyżej zaczęła się mgiełka.

    Duże zainteresowanie wzbudził pierwszy większy spłachetek śniegu. Miki i Niki musieli sprawdzić czy aby na pewno jest prawdziwym śniegiem, a nie takim namalowanym farbką.
    Mgła zamieniła się w chmurę. Byliśmy w jej środku. Teraz Mikołaj mógł doświadczalnie sprawdzić jak smakuje chmura. Po drodze sporo się nad tym nadumał. A teraz okazało się, ze nie jest ani śmietankowa, ani waniliowa, tylko zwyczajnie wodna. A w dodatku wysypują się z niej płatki śniegu. W sumie niewielki opad śniegu na szlaku i tak jest przyjemniejszy niż deszcz, bo się mniej zmoknie.
    Doszliśmy do najtrudniejszego do pokonania miejsca na szlaku - zasypanej oblodzonym śniegiem niecki. Tędy schodziliśmy podczas poprzedniego wejścia na Babią i to właśnie tu było najtrudniej. Między innymi dlatego wolałam tędy iść pod górę, a zejść łatwiejszą trasą.
   Ponieważ wszystko spowiła śniegowa chmura, nie było widać końca śniegu, po którym trzeba się było wspiąć. I wtedy, zanim zaczęliśmy iść po tym śliskim śniegu, Babia została nazwana przez Nikodema "Lodową Górą".
    Niestety, Lodowa Góra pokonała część naszej wyprawy - Renia i Nikoś zsunęli się na pierwszym odcinku podejścia i zrezygnowali z podjęcia drugiej próby. Jacek, który był już ponad łachą śniegu, musiał do nich wrócić. Razem poszli w dół tą samą trasą, którą przyszliśmy. Do szczytu było stąd nie więcej niż 10 minut spokojnego marszu...
    Monika z Mikołajem i ja poszliśmy dalej, na szczyt.
   W jednym miejscu przy szlaku zaczęły kwitnąć sasanki. Niestety, warunki do focenia ich były fatalne, b nie tylko światła brakowało, ale jeszcze wiało strasznie, a ręce grabiały. Te kwiatuszki są dla mnie świetną motywacją do kolejnej wyprawy - muszę zrobić lepsze fotki.:)
    Dochodziliśmy do szczytu, przebijając się przez coraz gęstszą chmurę, która chwilami całkiem obficie posypywała nas śniegowymi płatkami. Widoczność była ograniczona do dwóch - trzech metrów. O widokach ze szczytu można było tylko pomarzyć.
    Nie dało się też zbyt długo kontemplować faktu szczytowania, bo wiatr nas zwiewał w dół. Zrobiliśmy więc serię pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy w dół.
    Mikołajowi zrobiło się zimno i nadszedł moment wykorzystania wszystkich ubrań niesionych dotychczas w plecaku.
     Czerwony szlak do Krowiarek prowadzi grzbietem Babiej i jest chyba najbardziej malowniczą widokowo trasą. A już na pewno najbardziej obleganą. Tym razem ani turystów zbyt wielu nie było, ani widoków żadnych. Za to wiało i mroziło na tym wystawionym na wiatr szlaku. Szliśmy szybko, żeby sprawnie dotrzeć do linii lasu.
    Między drzewami odetchnęliśmy, bo było cieplej, a przede wszystkim nie dochodził tu wiatr. Za to Miki był już porządnie zmęczony i nawet stwierdził, że już nie da rady dalej iść. Na szczęście perspektywa zakupu pamiątek i przeskakiwanie przez przepusty wodne, dodały mu skrzydeł.
    Przed ostatnim etapem zejścia przydał się napój mocy i na tym wspomaganiu doszliśmy do początku szlaku. Lub do jego końca - zależy, od której strony się patrzy.;)
    Liczyliśmy na to, że wśród zaparkowanych samochodów będzie ten właściwy, który zabierze nas do domu. Ale nic  z tego - Jackowozu nie było, a po nawiązaniu kontaktu okazało się, że część naszej wyprawy, która zawróciła z Lodowej Góry, jeszcze nie dotarła do parkingu... Żeby nie marznąć, poszliśmy na ich spotkanie i w ten sposób do przebytej dotychczas trasy dołożyliśmy jeszcze trzy kilometry.
    Już mam pomysł z kim pójść na Babią w czerwcu.:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz