Po sobotnich opadach deszczu i śniegu niedzielny poranek, kiedy nic z nieba nie wyciekało, był jak spełnienie marzeń o cudownym dniu. Nic to, że zimno było jak diabli, a pod nogami chlupotało wszędzie, bo ziemia już tak się opiła jesiennymi deszczami, ze nic więcej nie przejmuje. Nawet chłopaki ochoczo wstali i zaraz po opuszczeniu łóżek gotowi byli do działania. Podjechaliśmy w okolice bacówki i zaczęliśmy poszukiwania. Nikt się nie spodziewał, że tego dnia wpadną w nasze łapy najpiękniejsze tegoroczne borowiki. Właściwie to nieśmiało tylko liczyliśmy na to, że znajdziemy jakiekolwiek.
Zimno było tak, że Michał z Krzychem powkładali ręce do kieszeni, a ja się cieszyłam, ze odstąpiłam im moje grube skarpety, dzięki czemu nie marudzą, że im marzną nogi w gumowcach. Mnie w odnóża dolne było zimno, ale to jestem w stanie znieść. Za tona ręce naciągnęłam rękawiczki, które przezornie wyjęłam już z "zimowej szuflady".
Pierwsze borowiki szlachetne znaleźliśmy ja z Krzychem równocześnie, jakieś 50 metrów od zaparkowanego samochodu. Zaczęło się pięknie.:) A na wszystko łypał kropeczkami muchomorek schowany częściowo pod kołderką.
Po pierwszym kawałku lasu jest polana z bacówką na przeciwległym jej krańcu, patrząc od miejsca wyruszenia. Droga rozmiękłą i pokryła się ciągiem większych i mniejszych kałuż, które trzeba było pokonać, żeby dotrzeć po ostatnie już w tym roku oscypki. Bacówkowi są w trakcie zwijania letniego wypasu i przenoszenia się na zimowanie. Dzięki temu, że złożyliśmy wcześniej zamówienie, mieliśmy zostawione ostatnie tegoroczne serki wyprodukowane na miejscu.
Za tydzień to miejsce będzie już całkiem puste i ciche. Odżyje dopiero w kwietniu, kiedy z gór spłyną śniegi, a w dolinkach pojawią się pierwsze smardze.:)
Zaopatrzeni w serki poszliśmy dalej, do następnego, już zabacówkowego lasu. Ziemia zaczęła intensywnie parować i przedzieraliśmy się przez dość gęstą mgłę. Odległych widoków nie było, więc skupiliśmy się na patrzeniu pod nogi.
Zazwyczaj tę trasę pokonuje się dość szybko, żeby nie tracić czasu nabicie kilometrów, kiedy tam dalej rosną grzyby. Po prostu przy szlaku zwraca się uwagę na przykład na kanie, które same rzucają się w oczy, ale już nie rozgarnia się traw, żeby sprawdzić, czy coś w nich ciekawego nie siedzi. I to jest najprawdopodobniej poważny błąd. Tym razem jakoś tak wzrok sam zawędrował we właściwe miejsca i dzięki temu trafiły nam się dwa najpiękniejsze w tym roku borowiki szlachetne. Pierwszego ja trafiłam. Rósł idealnie w środku kolistego fragmentu zieleniusieńkiego mchu. Wyglądał wręcz nierealistycznie - jak plastikowy twór umieszczony dla ozdoby w tym miejscu. Był grubaśny, twardy, potężny i nietknięty przez jakiekolwiek stworzonko leśne. Nie pozostawało nic innego jak tylko powiedzieć "wow!"
Drugiego pięknisia, kawałek dalej, dorwał Krzyś. Ten był dodatkowo gigantyczny, ale mimo, że potężny, młodziutki jeszcze i bieluteńki pod kapeluszem. Przez grzeczność przyznałam Krzychowi, że jego jest piękniejszy, ale tak sobie myślę, że one obydwa zasłużyły na tytuł mistera.
Pawełek nie czekał, aż skończymy serię zachwytów i zdjęć z naszymi prawdzikusami, tylko szukał stad muchomorów czerwonych, które idealnie komponowały się z jego kurtką przeciwdeszczową. Czekał na nas przed wejściem do lasu, który mieliśmy zamiar penetrować.
Kiedy tylko weszliśmy do lasu, jak za dotknięciem magicznej różdżki, mgły zaczęły się rozwiewać, a spomiędzy chmur wychyliło się słoneczko. Robiło się nieco cieplej i bardzo, bardzo przyjemnie. Z mchu, trawy i z zarośli wyskakiwały całe grupy mleczajów jodłowych. Wybierałam te najładniejsze, żeby zapełnić nimi jeden koszyczek przeznaczony na sprezentowanie koleżance. U nas nie ma kto tych "rydzów" jeść, bo zdecydowanie za nimi nie przepadamy.
Trafiały się też szlachetniaki, których nikt wcześniej nie zauważył. Wszystkie były zdrowiutkie.
W jednym ze stałych miejscówek wyrósł jeszcze całkiem młody, świeżutki siedzuń jodłowy. W październiku takiego świeżaka nie spotyka się zbyt często.
Pospacerowaliśmy sobie wspaniale po zagrzybionym lesie. Było już południe i chłopakom zaczęło burczeć w brzuchach, a to dźwięk, który sprawia, ze nogi same niosą w kierunku samochodu, mającego dowieźć delikwentów do talerza pełnego rosołu z makaronem. A nawet rosołku z makaronkiem, jak to mówił z rozmarzonym wyrazem twarzy Krzyś.:)
W drodze powrotnej do auta obfociłam jeszcze przepiękną klejówkę świerkową, któej nie zauważyliśmy idąc do lasu.
Tyle nam się udało nazbierać, ale gdybyśmy mieli tylko i wyłącznie te dwa najpiękniejsze borowiki, to i tak wypad byłby bardzo udany.:)
No te dwa borowiki to prawdziwe giganty.I to grzybki młode bo mają biały hemynofer, nie żadne przeroślaki.Cudowne.No i te roznosci niejadalne,tego Ci zazdraszczam kochana.Widzę ze podgrzybkow też u was nie ma. To nie ich rok.Mam wiesci od znajomej ktora jak maniak leci co dwa dni do lasu po podgrzybki.Zawsze mowi były a ten rok nie ma.Ciekawi mnie czy to wasz ostatni wyjazd w tamte rejony.Czy chłopaki juz chodza do szkoły? Trzymajcie się.
OdpowiedzUsuńNa Orawie nigdy dużo podgrzybków nie było, a w tym roku nie ma ich prawie wcale. Z doniesień z innych rejonów faktycznie widać, że ten rok nie jest dla nich łaskawy - grzybnia odpoczywa po ubiegłorocznym szaleństwie. Jeszcze w ten weekend ostatni październikowy będziemy pod Babią, a później to już tylko z doskoku. Chłopaki mają do końca października naukę hybrydową - część klasy w szkole, część w domach z połączeniem internetowym. Podział był wedle chęci rodziców i większość siedzi w domach. Michał z Krzychem chodzą do szkoły, ale co to za nauka, jak ciągle jakieś lekcje wypadają z grafiku, bo nauczyciele są na zwolnieniach. Generalnie drugi rok nauki idzie na straty, a ja nadrabiam z nimi w domu to, co jest wg mnie najważniejsze.:) Uściski ze słonecznego dziś Krakowa!
Usuń