Zapowiadali deszcze tygodniowe, które miały się zacząć w środę. Później każdego kolejnego dnia prognoza spychała te opady na dzień kolejny i w efekcie ostatecznie przepowiednie przewidywały, że wylewać z nieba będzie się w weekend. Zapakowałam zatem na weekendowy wyjazd pod babią po dwa komplety nieprzemakalnych ubrań, żeby można było na zmianę je suszyć i ganiać po lesie. Deszcz przecież prawdziwych pazerniaków nie zatrzyma.:)
W sobotę obudziłam się oczywiście na tyle wcześnie, ze jeszcze przez najbliższe dwie godziny za oknem panowały egipskie ciemności. To już nie lipiec, żeby dało się wypruć do lasu o czwartej. Teraz trzeba doczekać spokojnie do siódmej, bo wcześniej nic nie widać. A doczekać tyle czasu wcale nie jest łatwo. Chodziłam wiec od okna do okna i monitorowałam sytuację pogodową. Trochę kropiło, trochę padało, a chwilami przestawało. Dotrwałam do pierwszej jasności i ruszyłam budzić chłopaków. Delikatnie mówiąc, nie byli zachwyceni, a widząc padający deszcz, zaczęli marudzić. Upłynęło pół godziny na namawianiu ich, żeby się z wyrek zebrali, sąsiedzi z góry już wypruli do lasu, a mnie się coraz bardziej nudziło przekonywanie Menażerii, ze zbieranie grzybów w deszczu jest jedna z większych przyjemności życiowych. Jak sobie jeszcze pomyślałam, ze zaraz usłyszę od nich w lesie, że albo grzybów mało, albo za mokro, to stwierdziłam, ze mam ich w głębokim poważaniu i idę sama zaspokoić moje pazerniacze żądze. Chyba by mnie skręciło tam i z powrotem, jakbym miała zostać w domu z powodu deszczu. Kazałam im się samym nakarmić na śniadanie i odpaliłam w kierunku granicznego lasu. Co prawda gospodarze mówili, że tam nic nie rośnie i lepiej iść w drugą stronę, ale w tę drugą ruszył cała grupa, więc poszłam tam, gdzie nic miało nie być. Powiedziałam tylko gaździe, że na granicy rosną moje grzyby, a nie jego i dlatego on tam nic nie znajduje.;)
Kropiło tylko trochę, a poziom wody w rzece ani odrobinę się nie podniósł. Przeszłam spokojnie na drugą stronę, pokonałam pół kilometra łąk i wkroczyłam do lasu. Zaraz na starcie powitały mnie dwie rodziny borowikowe - w jednej było dziewięciu prawdzikusów, a w drugiej siedmiu. No pięknie jest! Pomyślałam i przez chwilę pożałowałam, że nie wzięłam aparatu. (Nie chciałam go narażać na totalne zmoknięcie). Później były kolejne szlachetniaki, gromady ceglasi, pojedyncze mleczaje jodłowe i przepiękne, dorodne i zdrowe muchomory czerwieniejące. Szybko przybywało w moim wielkim koszyku, który robił się coraz cięższy i cięższy. W połowie standardowej trasy miałam pełny kosz i natychmiast zrobiło mi się żal tych wszystkich grzybów, które na pewno rosły na dalszych stanowiskach.
Deszczówka skapywała mi z ronda kapelusza, nieprzemakalna kurtka zaczęła przepuszczać coraz więcej wody, a ja przeprowadzałam konsultacje z moją pazerniaczą duszą - czy sobie odpuścić i wracać, czy też iść dalej, nałożyć jeszcze grzybów do kaptura i kapelusza i dopiero wtedy wracać. Rozsądek nakazywał powrót, ale tak mi się jeszcze chciało pazerniaczyć, ze nie zważając na to, że robi się coraz ciemniej, polazłam dalej ledwie niosąc pełny kosz. I tu widzicie jaki biedny jest nałogowy pazerniak - nigdy nie ma dość i choćby miał paść pod ciężarem dotychczasowego zbioru i tak polezie dalej...
Upychałam mniejsze grzyby w szparki pomiędzy większymi, dociążając jeszcze bardziej koszyk. Większe wkładałam do kaptura i cały czas przekonywałam sama siebie, ze jeszcze koniecznie trzeba zajrzeć pod tamto drzewo i jeszcze na kolejną miejscówkę... Tymczasem z ciemności na niebie zaczęło się konkretnie wylewać. To był taki opad, że w ciągu pięciu minut miałam mokre wszystko do majtek, a w gumowcach chlupotała woda. Jeżeli myślicie, że w tym momencie ogłosiłam odwrót, to jesteście w błędzie. Stwierdziłam, ze i tak jestem caluteńka mokra, więc już mi nic nie zaszkodzi. Schowałam koszyk pod krzakami i poleciałam jeszcze do zagajnika za lasem, gdzie powinny być kanie. Kań nie było i uznałam to za wielką niesprawiedliwość. Wróciłam do koszyka i zaczęłam odwrót.
Tylko ten, kto coś takiego przeżył, będzie wiedział jak mi ciężko było iść - ubranie na mnie nasiąknięte wodą i ciężkie, grzyby namoczone w koszyku ciążące coraz bardziej i jeszcze ta woda wylewająca się z gumowców przy każdym kroku. Wydawać się może, że gorzej już być nie mogło, a tu coś zaczęło chrupać w pałąku koszyka. Grzyby były za ciężkie nie tylko dla mnie, ale i dla niego. Poczułam jak wewnętrzna konstrukcja pęka. Udało mi się podtrzymać kosz, dzięki czemu grzyby nie wylądowały w trawie. Do domu dotarłam ledwie żywa.
W przedpokoju natychmiast powstały dwie gigantyczne kałuże - jedna pode mną, druga pod koszykiem. Pawełek stwierdził:"Ale ty biedna jesteś, że nie możesz w ciepłym domku posiedzieć, tylko nałóg cię goni w las". No tak, pazerniak ma ciężkie życie. Zdjęłam ociekające wodą ubranie i zabrałam się za obróbkę grzybów. Dopiero, kiedy były już częściowo w suszarkach, w garach i na patelniach, przypomniałam sobie, że nawet nie uwieczniłam tego mojego pozysku. Stąd tylko zdjęcia z domu.
Tymczasem deszcz przestał padać, a nawet zaczęło przebłyskiwać słońce. I w tych okolicznościach przyrody Pawełek stwierdził, że też pójdzie na grzyby. Jak powiedział, tak uczynił i między innymi przyniósł z lasu maślaki sitarze, które wykorzystałam do pokazania jak zmieniają kolorek pod wpływem obróbki cieplnej. Może komuś się ta informacja przyda, bo ostatnio widziałam sporo zapytań, czy to normalne, że się te grzyby tak przebarwiają. Jak najbardziej! A w dodatku ciekawie wyglądają w słoiku i później jako dekoracja stołu. Te juz były wyrośnięte, ale takie małe owocniki maślaków sitarzy są nie tylko ładne, ale i smaczne.
Na koniec użalania się nad ciężkim losem pazerniaka jeszcze jedna przypadłość - pazerniacze łapy. Nie cierpię robienia czegokolwiek w rękawiczkach, a już zupełnie nie wyobrażam sobie pozysku grzybów z warstwą ochronną na łapach. W efekcie moje pazury i paluchy wyglądają tak, jakbym nimi ryła w ściółce. I trzeba się trochę namęczyć, żeby je doprowadzić do stanu używalności.
Sobotnie popołudnie zrobiło się bardzo pogodne i widok na Tatry się otworzył. Jak się okazało, to deszczu byłoby na tyle i już nic więcej nie padało. Niedziela piękna była, a ja sobie dopiero wtedy biedy narobiłam. Jak się odgrzebię z robotą, to pokażę.:)
Juz sobie wyobrażam jak pomykasz mokra w lesie,jak krasnoludek w kapeluszu. No ale taka dola pazerniaka.Cieszę się ze spełniają sie Twoje pragnienia i las oddaje Ci to co zabrał przez te niegrzybowe miesiące. Usciski dla wszystkich.Mi się nie udało pojechaç do lasu.
OdpowiedzUsuńTeraz żałuję, że nie mogę sobie zrobić wakacji, kiedy one wreszcie są. Kapelusz stał się koniecznością, odkąd muszę chodzić w okularach.Kiedy je zalewają kropelki, nic nie widać. Nie lubię ani okularów, ani nakrycia głowy, ale cóż robić. Jeszcze Ewciu w październiku pięknie będzie, więc i do lasu możesz jeszcze dotrzeć, czego Ci z całego serca życzę!
UsuńWitam, bardzo miło się czyta. Trafiłem tu z YT Paweł i Grzyby - super kanał a teraz widzę że i czytankę będę miał do tego.
UsuńCo do okularów, znam aż za dobrze ten problem i do lasu oraz na rower chodzę w soczewkach.
Pozdrawiam !
Witam na moich poczytankach.:) Paweł ma najlepszy kanał wśród polskich grzybiarzy z YT. Ja niestety nie mogę nosić soczewek i muszę kombinować z okularami, ale do wszystkiego idzie się przyzwyczaić. Zapraszam do częstszych odwiedzin na blogu i pozdrawiam serdecznie!
UsuńPrawdziwy grzybiarz nie wie co to nadmiar :))) Pozdrawiam, Inka
OdpowiedzUsuńAni "zła" pogoda.:) Pozdrawiam grzybowo!
UsuńHahaha. "Tosz"to miłość a nie pazerstwo. Witaj Dorotko. Mojego Andrzeja też wczoraj 3razy pognało do lasa hopsasa,a lało okropecznie. Zmechrał się ale z tych 3 kursów przytargał gołąbki, prawdziwki, podgrzybki, sitarze nawet kozaki czerwone i płachetki. Najciekawszew tym wszystkim to to, że nie jada grzybów żadnych ale pazerniczyć potrafi. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńBo pazerniaczenie jest piękniejsze niż obróbka i jedzenie! Jak ja bym tak chciała ganiać trzy razy do lasu i oddawać komuś grzyby do przerobienia (komuś zaufanemu, kto nie zmarnuje, a doceni). Pozdrawiam serdecznie i udanego dalszego pazerniactwa życzę!
UsuńTak Pani Doroto :) Komuś kto doceni :)
Usuń...a nie czuć się jak oprawca :))
Znacznie łatwiej znaleźć chętnych do przygarnięcia gotowców wysuszonych i zamarynowanych.:)
UsuńZnam los pazerniaka, ale to zupełnie nieszkodliwe dla otoczenia. A ręce, cóż, kiedyś się doczyści... Moja babcia często mówiła, że kto na ręce patrzy, ten chleba nie je. Gratuluję zbiorów i życzę obfitości na kolejnych wyprawach. Pozdrawiam- Ewa.
OdpowiedzUsuńDziękujemy i pozdrawiamy jesiennie!
UsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Usuń