Już w kwietniu, kiedy zainstalowaliśmy się pod Babią na majówkę, Michał i Krzyś chcieli wejść na szczyt. Nie udało się tego zorganizować od razu z prozaicznego powodu - chłopaki nie mieli butów. Nigdy nie kupuję im butów wcześniej niż są aktualnie potrzebne na dany sezon, bo nigdy nie wiadomo o ile urosną im stopy. Tak było również w tym roku - buty zimowe już były za ciepłe, a jesienne ledwie dawały się włożyć na nogi. A tu wszystko zamrożone i nowych butów nie było gdzie kupić. Wykańczali więc na spacerach kolejno wszystkie buty, jakie im jeszcze zostały. Na spacery było to wystarczające wyposażenie, ale na wyprawę na Babią zdecydowanie za słabe. Zakup butów przez internet odpadał, bo chłopcy zawsze przymierzają kilka par, zanim wybiorą te najwygodniejsze. Czekaliśmy więc z zakupem i wycieczką na któryś tam etap rozmrażania. W końcu się doczekaliśmy i można było ruszać na szlak.
Trzeba też było wybrać dzień, w którym jest mniej wideo-lekcji, żeby nie było potrzeby odrabiania zajęć. W wyniku kalkulacji ustaliliśmy, że idealny będzie czwartek. Uzgodniliśmy cała logistykę z ciocią Wiolą, która szła z nami i Asią, która w przerwie miedzy swoimi lekcjami, miała nas podrzucić do Krowiarek. Po pierwszych dwóch lekcjach, o dziesiątej, zapakowaliśmy się na dwa samochody. Ja porzuciłam swój przy Stańcowej, do której mieliśmy zejść, a Asia, zawiozła nas na przełęcz Krowiarki.
Zapłaciliśmy za wejście na teren Babiogórskiego Parku Narodowego, ale zanim weszliśmy na szlak, zakupiliśmy pamiątki. Zazwyczaj omijam szerokim łukiem takie punkty sprzedaży, ale teraz, w czasie zarazy, jakoś tak doszłam do wniosku, że powinniśmy jakoś wesprzeć "smol biznes". W związku z tym staliśmy się szybko posiadaczami kolejnych magnesów na lodówkę.
Ruszyliśmy pod górę. Oczywiście Michał i Krzyś odpalili jak torpedy i gdybym ich nie przywołała i nie uzgodniła z nimi, że co jakiś czas mają się zatrzymać i zaczekać aż do nich dołączymy, to nie miałabym ich nawet na zdjęciu.
Szliśmy więc dwójkami - chłopaki przodem, a ja z Wiolą za nimi.
Zgodnie z umową, kiedy Michał i Krzyś całkowicie tracili nas z pola widzenia, zatrzymywali się i czekali.
Na dłużej zatrzymaliśmy się na Sokolicy, czyli w pierwszym punkcie widokowym na trasie. Oprócz nas było jeszcze czterech innych turystów, którzy rozkoszowali się widokami. Przez chwilę zza chmur wyjrzało słońce i świat jawił się w nieco cieplejszych barwach. Mimo to, po chwilowym postoju zimno przenikało do szpiku kości.
Kiedy maszerowało się pod górę, uczucie zimna natychmiast znikało i robiło się całkiem przyjemnie, zwłaszcza w tych momentach, kiedy słońce przyświecało przez chmury.
Szliśmy teraz przez kosodrzewinę.
Michał z Krzykiem cały czas darli do przodu i musieli się później zatrzymywać i czekać. Powoli zwarte zarośla kosówki zaczęły się rozdzierać na coraz mniejsze fragmenty zielonego. Między nimi coraz więcej miejsca zajmowały kamienie. Widoki z tej wysokości stawały się coraz rozleglejsze.
Chłopaków mogłam uwieczniać głównie od tyłu.;)
Dochodziliśmy do szczytu. Krzyś zdecydowanie wysforował się do przodu, zostawiając brata na pastwę przepaści, nad którą tak fajnie się łaziło po kamerdolcach.
W efekcie Krzyś był na szczycie pierwszy, ciocia Wiola druga, a ja czekałam aż Michał skoczy popisy na krawędzi skalnej i w ostatecznym rozrachunku dotarłam na szczyt jako ostatnia z naszej czwórki.
Tam obowiązkowo trzeba było uwiecznić zdobywców. :)
Michał, który ostatnio uwielbia kusić los, zarabiał na pół mandatu i pół kwarantanny, stając połową siebie po słowackiej stronie.
A później rozmyślał jakby tu było dobrze zlecieć na paralotni.
Na górze, jak zawsze, wiało okrutnie i wytrzymać na otwartej przestrzeni było ciężko. Schowaliśmy się za antywiatrowym murkiem. Siedząc tu, Michał i Krzyś zgodnie stwierdzili, ze Babia Góra jest za mała i za łatwa... Chcieliby wyższych gór, w których można się bardziej zmęczyć. Mnie cieszy, że wędrowanie weszło im w krew i sprawia przyjemność. Jakiś tam mały cel wychowawczo-edukacyjny udało mi się z sukcesem zrealizować.
Długo na szczycie nie dało się wytrzymać, bo wiatr hulał okrutnie. Ruszyliśmy w dół, zielonym szlakiem do Lipnicy.
Z tej strony nie brakowało sporych połaci śniegu, którego pokonanie wcale nie było takie proste. Z dołu te śnieżne plamki wydają się być maleńkimi spłachetkami, ale w rzeczywistości mają po kilkadziesiąt metrów długości i szerokości. Śnieg jest pod spodem zlodowaciały, a z wierzchu rozmoknięty. Strasznie na nim ślisko. Pokonanie kilku zaśnieżonych fragmentów szlaku wiązało się z karkołomnymi wygibasami, dzięki którym jakoś udawało się utrzymać równowagę i pokonać śliskie odcinki. Idealne na tę śnieżną powierzchnię byłyby raki.
Obowiązkowe były odwiedziny w ruinach schroniska, a później już schodziło się po stromiznach w dół.
Pasmo kosodrzewiny, las, koniec terenu parku narodowego i początek lasu gospodarczego.
Oczywiście las gospodarczy wyznaczała tabliczka, która chyba kogoś zdenerwowała, bo leżała pizgnięta na środku drogi przygotowanej do ściągania drzewa.
Po pokonaniu strumyka szliśmy już naszymi terenami łowieckimi.
Michałkowi nie było jeszcze dość ruchu i po drodze musiał wleźć na kilka drzew.
To już ostatni odcinek naszej trasy. Ledwie powiedziałam, ze tu do pełni szczęścia dzisiejszego, powinny trafić się jeszcze smardze, a już las zrobił to, co lubię najbardziej, czyli - mówisz - masz.:)Przy szlaku znaleźliśmy 17 dobrze wyrośniętych owocników.:) To był naprawdę wspaniały dzień.
Piękna wyprawa!
OdpowiedzUsuńI na pewno zostanie powtórzona.:)
UsuńWiem nawet kiedy!!!!
OdpowiedzUsuńA właśnie, ze nie wiesz! :)
Usuń