piątek, 24 lipca 2020

Babia po raz kolejny

     W tym szalonym roku 2020 już trzeci raz zabieram Was na wyprawę na Babią Górę. Raz byliśmy w połowie maja, drugi raz w ostatnim dniu majowym, a teraz po raz trzeci stanęłam na szczycie Babiej, tym razem lipcowej. Prawdę mówiąc,  nie bardzo mi się chciało iść na szlak, kiedy w lesie można poszaleć grzybowo, ale Renia bardzo chciała pójść w naszym towarzystwie, Miłosz chciał, Eryk chciał i Michałek z Krzychem też chcieli. Nie było więc uproś - musiałam porzucić grzybowe lasy na jeden dzień i pomaszerować po górskich szlakach. 

    Posprawdzałam prognozy pogody, którym jakoś specjalnie nie wierzę, ale inni wierzą i ustaliliśmy, ze najdogodniejszym dniem będzie środa. Kiedy poranek wstał zachmurzony i szary, gospodarz lipnickiej przystani stwierdził, ze kiepską mamy pogodę, ale odpowiedziałam mu tylko, ze później na pewno będzie lepsza. Pojechaliśmy pod górę o 7:30 trzema samochodami. Ja zostaawiłam mój na parkingu Stańcowa, gdzie mieliśmy zejść szlakiem zielonym, a Zibi i babcia Eryka pomknęli Rajsztagiem na przełęcz Krowiarki, skąd startowaliśmy.
     Parking na Krowiarkach był wypełniony po brzegi, a do budki z biletami ustawiła się kolejka... To widok dla mnie niespotykany, bo wtedy, kiedy ja się na Babią wybierałam, tłumów nie bywało. A teraz było tych chętnych na wędrówkę sporo. Na szczęście tylko część z nich weszła na czerwony szlak, którym i my mieliśmy maszerować. Chciałam zrobić całej ekipie fotkę na starcie, ale Krzychu nie mógł wytrzymać w miejscu już ani sekundy i pognał pod górę, zanim reszta się ustawiła. Tym samym na zdjęciu startowym Krzychu wypina się tyłem i plecakiem do obiektywu.
     Pierwszy etap - kamienne schody dość mocno pod górę. Robimy pierwszy przystanek w oczekiwaniu na Renię, która została nieco z tyłu.
    Ja z chłopakami nie idziemy zwartą grupą - raz z przodu jest Michaś, innym razem Eryk, a czasem ja. Co jakiś czas ci, którzy się wysforują naprzód, robią postój, żeby zaczekać na resztę towarzystwa.
    Pogoda coraz słabsza. Na dole były przebłyski słońca i całkiem przyzwoita widoczność, ale wystarczyło przejść trochę pod górę i wpadało się w chmurę. Nie była co prawda tak gęsta, żeby nie było widać nic na parę centymetrów, niemniej widoków rozległych zdecydowanie nie było.
     Przed łukiem szlaku, za którym znajduje się pierwszy punkt widokowy - Sokolica, Michaś wypruł do przodu, a Krzychu informował Miłosza, że już za chwileczkę, już za momencik, pierwszy etap wejścia na szczyt będzie za nami.
     Chłopcy postarali się, żeby na Sokolicę wkroczyć całą ekipą.


Chwilę później dobiła do nas Renia.
     Widoki zabrała chmura, więc skupiłam się na foceniu roślinek, które były zdecydowanie lepiej widoczne niż rozległy krajobraz, jaki można podziwiać z tego miejsca na ziemi.
      Na Sokolicy nieco dychnęliśmy i powędrowaliśmy sobie dalej, ku Kępie, która jest kolejnym punktem widokowym na trasie. Perspektywa podziwiania widoków była żadna, bo chmura, w której szliśmy od dłuższego czasu wcale nie rozpływała się w przestrzeni, a wręcz przeciwnie - gęstniała.
     Teraz już się nie pięliśmy ostro pod górę. Między Sokolicą, a Kępą szlak delikatnie tylko się wznosi. Tu wędrówka jest już bardzo "lajtowa". Nikt nie zostawał nadmiernie z tyłu ani nikt nie gnał jak szalony do przodu. To był chyba jedyny odcinek drogi, na którym szliśmy wszyscy razem.
      Dotarliśmy do Kępy, gdzie chłopcy zalegli na ławeczkach i wyciągnęli z plecaków prowiant, żeby wzmocnić siły przed dalszą wędrówką.
    Przez moment na niebie pojawił się promyk nadziei na lepszą aurę. Pojawił się i szybko znikł, ale było dobrze widać, że chmura przestała wisieć i przesuwa się dość energicznie w jednym kierunku.
    Ruszyliśmy z Kępy w dalszą trasę. Chmura przemieszczała się przed nami i nieco w lewo. Zwiewało ją coraz bardziej i widoczność zdecydowanie się poprawiła. Chłopcy wypruli do przodu, a ja z Renią zostałyśmy na tyłach. To najładniejszy widokowo i bogaty w urozmaiconą górską roślinność odcinek. Nie zamierzałam przebiec go galopem tylko dlatego, że chłopakom spieszyło się nadmiernie na szczyt.

     Zatrzymywałam się co jakiś czas, uwieczniając roślinki i grzybka. Na tej, sporej już wysokości, w kosodrzewinie rósł sobie dorodny muchomor mglejarka.
Renia też uwieczniała znaleziska florystyczno - mykologiczne.
      Chmura odpływała coraz bardziej i dzięki temu można było zobaczyć, ze nawet daleko przed nami nie widać dzieci. Wycięły ten sam numer, co rok temu - pognały do przodu, zapominając o matce i ciotce.

Tu już widoczność była rewelacyjna.
     W pewnym momencie dogoniłyśmy Michałka, który został jako ostatni z chłopaków i trochę na nas czekał. Kiedy jednak zobaczył, że żyjemy i idziemy, pomachał nam i popędził za bratem i kolegami.
     Znowu zostałyśmy z Renią same. Nawet turystów innych zbyt wielu nie było. Spokojnie można się było oddać kontemplacji lipcowej flory porastającej babiogórskie zbocza. Obecnie kwitną przepięknie dzwonki i rojniki. Ja się napatrzyłam na nie w realu, a Wam pozostają fotki. To ostatni odcinek przed szczytem. Nie ma tam już drzew ani kosodrzewiny. Za to kwiaty mają pole do popisu.
    Doszłyśmy na szczyt, na którym chłopcy zdążyli już zapuścić korzenie. Chciałam zgonić całą ekipę do zdjęcia pamiątkowego, ale jak zwykle się nie udało. Tym razem Renia gdzieś przepadła. A jak się znalazła, to reszta towarzystwa zdążyła się rozpełznąć.
      Z minuty na minutę niebo stawało się coraz bardziej błękitne, słońce mocniej świeciło, a chmury odchodziły w niebyt. Przez chwilę spełniło się marzenie Michałka, żeby być na nasłonecznionym szczycie, a pod sobą mieć wianuszek z chmur. Chwila moment i wianuszek uległ destrukcji, ustępując błękitowi.
A to sesja szczytowa osobowo - widokowa.:)
    Koniec szczytowania. Maszerujemy w dół zielonym, najmniej uczęszczanym szlakiem. Znam go równie dobrze jak las za chałupą.
Zatrzymujemy się przy źródełku z wodą najlepszą na świecie. Jest tak lodowata, że aż kłuje w gardło. nie da się jej napić pełnymi łykami. Napełniamy wszystkie bidony, żeby mieć tej wody tyle, ile się tylko da.
    To w tym miejscu zawsze najdłużej pozostaje śnieg. Rok temu w lipcu jeszcze trochę go leżało. W tym roku deszcze czerwcowe rozprawiły się z nim definitywnie. Ale jeszcze ostatniego dnia maja był lodową górą, której nie udało się pokonać Nikodemowi.
    Tradycyjnie chłopcy pobuszowali w ruinie schroniska.
A później to już był las,
granica Babiogórskiego Parku Narodowego
i grzyby.
     Kiedy tylko znaleźliśmy się na wysokości, na której rosną grzyby, zanurkowaliśmy w las. W efekcie udało się znaleźć kilkanaście borowików, kurki, muchomory, mleczaje świerkowe, a z ciekawostek włośniczki i jakieś inne pomarańczowe talerzyki mikroskopijnej wielkości. Tak zakończyło się moje trzecie tegoroczne wejście na Babią.:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz