W pogoni za kolejnym tegorocznym gatunkiem grzybowym zorganizowaliśmy niedzielną wyprawę na Pustynię Błędowską. Dwa lata temu było pięknie - trafił się koźlarz babka, pełny koszyk maślaków zwyczajnych i majówki. Rok temu było nieco słabiej, ale maślaków na pyszny sosik udało się nazbierać. A teraz? Cóż... Spacer był cudowny, ale grzybków na naszych pustynnych miejscówkach nie było. Całe podłoże w sosnowo - brzozowym lesie otaczającym Pustynię Błędowską wyschło okrutnie. Nawet piękne zawsze porosty straciły swój koralowy kolor - wyschły i zszarzały. A kiedy zaparkowałam pod wieżą widokową Czubatka, byłam pewna, że maślaki będą, bo na parkingu znajdowały się piękne, rozległe kałuże, świadczące o tym, że w tym rejonie przeszedł niedawno deszcz. Niestety, jak się później okazało, w lesie nie było ani śladu po nim. Ale nie wyprzedzajmy zdarzeń.:) Dojechaliśmy, daliśmy znać Pawełkowi, który musiał w tym dniu ciężko pracować, że trafiliśmy bez trudu na miejsce i ruszyliśmy w kierunku pustynnego lasu.
Pierwsze maślakowe miejscówki znajdują się całkiem blisko parkingu. Krzyś natychmiast rozpoznał właściwe miejsca i pognał pierwszy, żeby uprzedzić moje oczy i dorwać tego pierwszego maślaka. Krzychu chodził z nosem przy ziemi i mamrotał, że przecież tu były, tu rosły... Tak, rosły kiedyś, a teraz nie wyrosły... Też chodziłam ze wzrokiem wbitym w glebę i widziałam tyle samo, co Krzyś, czyli NIC. Michałek szukaniem grzybów się nie zajmował - chodził z głową zadartą w górę, podziwiał korony drzew i dopytywał, kiedy wreszcie wejdziemy na pustynię. No, jeszcze nie teraz... Jeszcze trochę poszukamy maślaków.
Chciałam bardzo, żeby Krzyś miał jakąś satysfakcję z tych poszukiwań, ale zdawałam sobie sprawę, że maślaków to my nie znajdziemy. Zarządziłam więc poszukiwania czegokolwiek grzybowego, nadającego się do zdjęcia, choćby nadrzewniaków. A w pustynnych lasach nigdy nie brakowało gęstoporków cynobrowych, więc ich znalezienie było wyłącznie kwestią zwrócenia uwagi na coś innego niż grzyby z kapeluszami. Jednak tegoroczne gęstoporki były wysuszona i odbarwione jak całe podłoże; raptem kilka sztuk miało intensywny, pomarańczowy kolor.
Oprócz nich trafiały się jeszcze żagwie wiosenne, też już mocno podsuszone.
Zaczęły kwitnąć janowce, ale takich rachitycznych, jak w tym roku, chyba jeszcze nigdy nie widziałam. Na krzakach pojawiły się zaledwie pojedyncze kwiatuszki, podczas gdy powinien być na nich tłum żółtych piękności.
W lesie trafiliśmy na surwiwalowe obozowisko. Było w im dokładnie zasypane piaskiem ognisko, kłody do siedzenia przy tym ognisku, "domek na drzewie", do którego chłopcy się wspinali, ale nie weszli, bo stwierdzili, ze deski są zbyt spróchniałe i piękny szałas, w którym można było odpocząć. W obozowisku nie było śladu jakichkolwiek pozostałości po twórcach/użytkownikach tego miejsca. Pełen szacun, że chciało im się zabrać z sobą wszystkie swoje śmieci.
Lasem dotarliśmy do miejsca, w którym rok temu zlokalizowaliśmy chyba trzy zadaszone wiaty z ławeczkami. Po roku miejsce jest nie do poznania - przerodziło się w cały kompleks podestów i wiat, wyposażonych w ławki, stoliki, kosze na śmieci i tablice edukacyjne z istotnymi informacjami na temat Pustyni Błędowskiej. Super miejsce na przeprowadzenie ciekawej lekcji w terenie.:) I w dodatku można dojechać do niego samochodem; nie trzeba maszerować przez las czy pustynne piaski. To właśnie bliskość parkingu sprawiła, że w tym miejscu spotkaliśmy dość liczną grupę ludzi.
Zatrzymaliśmy się w tym miejscu na odpoczynek. Michałek i Krzyś zjedli drugie śniadanie oraz deser, a następnie poczytali tablice edukacyjne. Sfotografowałam kilka z nich, żebyście mogli zobaczyć, ze naprawdę kapitalnie to wszystko jest urządzone.
Opuściliśmy miejsce odpoczynku i poszliśmy na pustynię, a właściwie to chłopcy szli pustynnym szlakiem, a ja maszerowałam brzegiem lasu. Oni chcieli gonić po piasku, a ja wciąż miałam nadzieję, że jakiś maślak desperat zdecydował się wystawić kapelusz na palące słońce.
A słoneczko grzało. Towarzyszył mu silny wiatr, więc temperatura odczuwalna była bardzo przyjazna, ale piasek nagrzał się porządnie. Chłopcy pozdejmowali buty i biegali po piasku na bosaka. Chodzić się nie dało, bo podłoże zbyt mocna przygrzewało w stopy, ale biegać "jak myszoskoczek" można było bez przeszkód.
Można też było uprawiać plażing w wielu pozycjach.:)
W piasku chłopcy wypatrzyli seledynowego pająka. Natychmiast zaczęli się rozpływać nad jego pięknem i niezwykłością, a Krzyś zapytał, czy są jedynymi osobami, które takiego pięknego pająka spotkały. Zapewniłam go, że na pewno wiele osób widziało zielone pająki, ale nie każdy z nich został uwieczniony na zdjęciu. Zrobiłam fotkę uważając, żeby pająk nie wszedł mi przypadkiem na rękę. Jakoś pająków nie kocham zbytnio; niech sobie są, skoro muszą, ale lepiej, żeby się do mnie nie zbliżały zbytnio.
Doszliśmy do miejsca, z którego w linii prostej widać było nasz cel - bunkier na środku pustyni. Chłopcy pamiętali go z ubiegłego roku i koniecznie chcieli do niego iść.
Spieszyło im się, więc szybko zostałam z tyłu.
Kiedy dotarłam na miejsce, Michaś już był zabunkrowany.
Chłopcy zapytali, czy mogą wejść na dach bunkru. Kazałam im założyć buty i zaczęła się wspinaczka. Krzyś to prawdziwy człowiek-pająk; był na górze szybciej idąc po ścianie niż Michałek wspinający się na drabinę.
Wkrótce obydwaj byli na górze. I wtedy padło pytanie Krzysia:"Mogę skakać?"
Obejrzałam podłoże, wyznaczyłam miejsce najdogodniejsze do lądowania i wydałam pozwolenie na skok. Tak się spodobało, że były kolejne skoki. Ja Krzysia rozumiem. Kiedy byłam w jego wieku, uwielbiałam włazić na cokolwiek i skakać. Nic mnie nie mogło powstrzymać, a najmniej zakaz. Dlatego pozwalam Krzysiowi na takie nie do końca bezpieczne zabawy. Wolę, żeby skakał w mojej obecności, kiedy mogę mu udzielić wskazówek jak to zrobić najbezpieczniej, niż jakby miał kombinować za moimi plecami.
Krzychu na bunkrze, z rozwianym włosem i rozłożonymi ramionami wołający "I can fly!" to widok bezcenny i wspomnienia do końca świata i parę chwil dłużej.
Ostatni skok i maszerujemy dalej, ku lasowi na przeciwległym brzegu pustyni.
Michałek, mimo namów młodszego brata, nie zdecydował się na skok. Przyznał, że się boi i nie chce skoczyć. Jego postawa też mnie bardzo cieszy - nie stara się dorównać na siłę, potrafi powiedzieć "nie" i nie czuje się z tym źle. A Krzyś wcale się nie śmiał ze strachu starszego brata; przyjął do wiadomości, ze nie każdy musi być takim oszołomem,jak on sam.:)
Michałek został już w butach, a Krzyś całą szerokość pustyni przemierzył na bosaka. Ostatnie kilkadziesiąt metrów chłopcy biegli, żeby jak najszybciej schronić się w cieniu.
Chłopcy pamiętali, że po tej stronie pustyni płynie rzeka Biała Przemsza i wymyślili, że miło by było się w niej wykąpać. Stwierdziłam, ze nie ma przeciwwskazań, ale ostrzegłam, ze dojście nad rzekę może nie być zbyt przyjemne, bo trzeba się będzie przedrzeć przez zarośla. Obydwaj zgłosili gotowość bojową do pokonania krzaczorów.
Zanim doszliśmy do zarośli, na drodze stanęło nam drzewo dogodne do wspinaczki, które trzeba było wykorzystać w trybie natychmiastowym. A zarośla okazały się gąszczem pokrzyw. Krzyś darł przez nie jak czołg, a Michaś strasznie pyskował, że tego chyba nie przeżyje.
Za wyrośniętym pokrzywowym gajem czekała nagroda - chłodna woda płynąca zamulonym korytem. Orzeźwiająca i wspaniała. I w tym miejscu Krzyś sobie przypomniał, ze podczas skoków z bunkra spadła mu czapka i zapomniał jej zabrać. Jak za dotknięciem magicznej różdżki z oczu polały się hektolitry łez. Nieważna stała się zabawa w wodzie, nieważna radość... Szykowała nam się operacja "Pustynna Czapka". Krzyś koniecznie chciał po nią wrócić, a jakby jej nie było, kupić taką samą. Obiecałam zakup czapki, na wypadek, gdyby tej nie udało się uratować i łzy natychmiast obeschły, przekładając się na działanie.
Przeszliśmy przez pokrzywy najszybciej, jak się dało. Michaś stwierdził, że nie ma już sił iść przez pustynię do bunkru i z powrotem, więc został w cieniu drzew, gdzie miał czekać na mnie i Krzysia. A my poszliśmy w kierunku bunkra. Właściwie to ja poszłam, a Krzyś pognał. Nie mogłam za nim nadążyć, a on, z butami w ręce, pędził jak szalony. Widziałam z oddali jak dotarł do miejsca zaginionej czapki i biegiem gna w moją stronę. Odzyskał swoją zgubę. Operacja została zwieńczona sukcesem. W drodze powrotnej do Michałka czekającego na nas w lesie na skraju pustyni Krzychu biegł, zatrzymywał się, żeby schłodzić stopy i znowu biegł. Oczywiście był pierwszy w miejscu pozostawienia brata. Rozpalony od biegu i czerwony na buzi uświadomił sobie, ze strasznie jest spragniony. I wykończył cały zapas wody, której zabraliśmy sporo, ale jak się okazało, za mało na pustynne warunki.
W związku z brakiem wody zrezygnowaliśmy z okrążania pustyni skrajem lasu i kierowaliśmy się na widoczny z dala taras widokowy. Przy nim chłopcy odzyskali siły i musieli się jeszcze powspinać.
Stąd już było bliziutko do samochodu, w którym czekała nagrzana słońcem butelka mineralnej. Mimo temperatury letniej herbaty, jaką jej się udało osiągnąć, smakowała wybornie. Równie wspaniałe były lody zjedzone kawałek dalej. Po takim odświeżeniu można było spokojnie wracać do domku.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz