Do Lipnicy pod Babią Górę przyjechaliśmy na weekend z dwóch ważnych powodów - po pierwsze zostaliśmy zaproszeni na osiemnastkę Asi - córki naszych gospodarzy, a po drugie chcieliśmy złapać jeszcze śnieżna zimę. Właściwa impreza miała się odbyć w sobotę wieczorem, więc cały dzień mieliśmy wolny i można go było przeznaczyć na inne, równie ciekawe, atrakcje. Zaczęliśmy od kuligu polsko-słowackiego.
Główna, a właściwie jedyna droga prowadząca przez wieś została elegancko odśnieżona, więc sanie nie miały szans podjechać po nas na podwórko. Poszliśmy w miejece, gdzie zaczyna się kuligowy szlak.
Śniegu w tym roku nasypało tyle, ze przejechanie saniami "na skróty", przez pola zupełnie odpada, bo zarówno konie, jak i sanie zapadają się pod śnieg. Szansę na jeżdżenie saniami zorganizowali sobie sami zainteresowani, którzy we własnym zakresie odśnieżyli i utwardzili trasę prowadzącą sprzed szkoły w Lipnicy do słowackich Rabczyc.
Kiedy przyszliśmy na miejsce rozpoczęcia kuligu, słowackie konie, sanie i powożący, czekali juz na nas, zarzucając dwuminutowe spóźnienie.;) To oczywiście w ramach podkreślenia, że oni byli punktualnie (akurat tym razem).
Do dużych sań dopięliśmy małe sanki, bo większość dzieci (a trochę ich się zebrało), wolała jechać na doczepionych sankach, bo wiaomo, że to większa atrakcja - zarzuca bardziej i spaść łatwiej można.
Ruszyliśmy z kopyta pod górkę. Konie Józka, Słowaka, który nas wiózł, są dobrze odkarmione i zadbane. Chce im się ciągnąć sanki aż za bardzo i raczej trzeba je hamować niż poganiać.
Taka droga prowadzi do granicy - najpierw porządnie pod górkę, a później prawie po płaskim.
Siedziałam z przodu drugich sań, więc mam większość fotek od tyłu, ale zaśnieżoną Orawę możecie zobaczyć.
A tu już koniec Polski, granica i słowacki przekaźnik przed nami.
Co jakiś czas małe sanki, dopięte do sań, wpadały w turbulencje, których efektem było wysadzenie pasażerów. Niektóre kraksy były naprawdę spektakularne i trzeba było zatrzymywać cały kulig i pomagać dzieciakom w pozbieraniu się ze śniegu. Oczywiście nikomu te upadki nie przeszkadzały, a nawet, kiedy zbyt długo sanki same z siebie nie zrzucały jadących, to następowały zeskoki w śnieg na własne życzenie. Wtedy taki delikwent zbierał się sam i gonił pojazd.
Tam na horyzoncie "mój" las odpoczywa pod pierzyną śnieżną i szykuje się do grzybowej eksplozji.:)
Z granicy zaczęliśmy zjeżdżać w dół, do słowackiej wsi Rabczyce. Konie darły do przodu, bo dla nich to był kierunek "do domu".
Na terenie Rabczyc na drogach była zdecydowanie cieńsza warstwa śniegu, do tego miejscami solidnie oblodzona. Sanie sunęły lekko, a dzieciaki na małych sankach musiały hamować nogami, żeby nie wjechać w duże sanie. Krzyś parę razy ewakuował się z sanek, bo nie miał zaufania do swoich umiejętności spowalniania sanek.
Dojechaliśmy do punktu, w którym była szanasa na zawrócenie miedzy wysokimi hałdami śniegu. Wszyscy wysiedli,a sanie przestawiliśmy częściowo ręcznie, zeby ułatwić koniom zadanie.
Krzyś nie chciał w drodze powrotnej jechać na małych sankach, bo bał się zjazdu ze stromizny na naszą, polską stronę. Wzięłam go więc na sanie i upchnęłam między siebie, a powożącego. Miejsce na sankach zajął Pawełek.
Wracaliśmy tą samą trasą, bo tylko tym jednym szlakiem jest szansa przedostać się z Polski na Słowację i z powrotem.
Wróciliśmy do punktu, w którym rozpoczął się kulig, pożegnaliśmy Słowaków, którzy ruszyli ponownie w tę samą trasę, żeby wrócić do domu i poszliśmy dokładnie za nimi, żeby sobie na piechotę dojść do granicy.
Michałek próbował zjeżdżać na sankach po głębokim śniegu, ale sanki wpadały zbyt głęboko i nie dało się zjeżdżać. Próby wejścia w śnieg poza ubitą trasą kończyły się zapadaniem po pas. Dzieci miejscami jeszcze były w stanie przejść po powierzchni śniegu, który utrzymywał ich ciężar, ale mnie i Pawełka zasysało natychmiastowo. Żałowałam, ze nie spakowałam rakiet śnieżnych, które leżą w garażu i od dawna nie były używane. W rakietach można byłoby spokojnie pochodzić po głębokim śniegu.
Różnymi metodami pokonywaliśmy drogę pod górkę i doszliśmy do granicy.
Przebiłam się nawet na skraj lasu (po granicy przejeżdżały skutery, więc trochę ubiły śnieg), żeby powiedzieć "moim" grzybkom, że o nich cały czas pamiętam i na pewno po nie przyjdę.:)
Wróciliśmy do Lipnicy, gdzie odbywały się zawody biegowe. Popatrzyliśmy chwilę, jak się męczą młodzi zawodnicy, pogadaliśmy ze znajomymi, których w Lipnicy spotyka się na każdym kroku i pomaszerowaliśmy na lipnickie podwórko.
W jednym miejscu udało się nawet zejść nad potok, który częściowo płynie sobie pod lodem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz