Ferie, ferie i po feriach... Co do nich, to jedno jest pewne - były zdecydowanie za krótkie. Poniedziałkowa konieczność pójścia do szkoły wywołała lawinę smutku, rozpaczy i rozgoryczenia. Bo zimowe ferie powinny trwać przynajmniej tyle samo, co wakacje, żeby Michaś i Krzyś zdążyli zatęsknić za szkołą i wrócili do niej z uśmiechem na paszczach. A dwa tygodnie to zdecydowanie za mało. Wolne dni zleciały ekspresowo i w niedzielę trzeba było pożegnać feryjną labę. Rok temu w Puszczy Niepołomickiej witaliśmy ferie, w tym roku właśnie tam się z nimi żegnaliśmy. Wybraliśmy się na spacer wokół rezerwatu Lipówka. W Krakowie cały śnieg spłynął, ale w lesie było go jeszcze pod dostatkiem.
Osobiście wolałabym, żeby było go mniej, bo łatwiej byłoby wtedy wypatrzeć jakieś grzyby, ale chłopcy cieszyli się, że jest. W bagażniku mieliśmy nawet sanki, ale chłopcy doszli do wniosku, że wolą biegać na piechotę i chodzić po drzewach, niż ciągnąć sanki. Zostawiliśmy je więc w samochodzie, co dało większe możliwości do spacerowania między drzewami, a nie tylko po szerokich duktach leśnych.
Zaśnieżone drogi wyglądały ślicznie, zwłaszcza w tych momentach, w których zza chmur przeświecało słoneczko.
Dróg pilnował Pawełek, który oddalał się od nas, żeby móc w ciszy i spokoju kontemplować uroki przyrody i polować z aparatem na stworzenia, które hałasu nie lubią. A dzieci i brak hałasu to niemal wykluczające się elementy krajobrazu.;)
Ja z Michałkiem i Krzysiem buszowaliśmy po lesie, skupiając się przede wszystkim na zwalonych, spróchniałych kłodach leżących na ziemi lub nad nią zawieszonych. Ja szukałam na nich jakichkolwiek przejawów grzybowego życia i nie po raz pierwszy plułam sobie w brodę, że nie pomyślałam o zabraniu miotełki, za pomocą której można byłoby zmiatać śnieg w miejscach, gdzie coś się pod nim skrywało.
Takie pokryte warstwą śniegu, a często również lodu schowanego pod śniegiem, pniaki, wcale nie są łatwymi do pokonywania przeszkodami, bo potrafią perfekcyjnie zrzucać spindrające się po nich stwory.
Patrząc na kolejne upadki Michała i Krzysia, czułam jak mnie łupie po kościach. A oni nic - po wywrotce wstawali, śmiali się i ponownie zdobywali przeszkodę, aż do momentu, kiedy ją pokonali, czyli byli lepsi od niej. Gdybym ja tyle razy walnęła o glebę, to chyba przez parę dni nie mogłabym się normalnie poruszać.
Ostatnio formą obwieszczania światu swojego zwycięstwa jest robienie "daba". Dopytywałam chłopaków skąd taką pozę zaczerpnęli, skąd pochodzi pierwowzór, ale szczegółów nie poznałam. Krzyś przebąkiwał tylko, że tak robią piłkarze.
Chodzenie po pniakach i łapanie równowagi było bardzo wyczerpujące, więc konieczny był chwilowy odpoczynek i regeneracja sił przy użyciu czekolady - cudownego środka, który jest idealnym lekarstwem na wszystkie bolączki i niedogodności dziecięcej egzystencji.
W niektórych miejscach było wybitnie niebezpiecznie, na przykład tam, gdzie kłoda drzewna była przerzucona nad rowem z ukrytą pod cienką warstewką lodu wodą. Kiedy zabroniłam im w takim miejscu przechodzić, byli okrutnie zawiedzeni. Na szczęście znalazłam niedaleko podobne drzewo nad prawie suchym rowem. Udało im się po nim przejść bez poślizgu i upadku, co poskutkowało wywodem na temat ich umiejętności i oczywiście mojej, jakże niewłaściwej postawy, czyli zakazowi przechodzenia nad rowem wodnym.
Kiedy wyszliśmy na drogę do wędrującego nią samotnie Pawełka, akurat trafiliśmy na punkt z amboną. Takiej atrakcji wspinaczkowej też nie można było opuścić. :)
Krzyś, dopóki się lekko nie zmęczył, w ogóle nie zwracał uwagi na grzyby rosnące na jego drodze, ale jak nieco zwolnił w biegu, parę patyczków naznaczonych grzybowym życiem wpadło mu w oko.
Wypatrywanie grzybów nie przyniosło tym razem żadnych wybitnie ciekawych znalezisk i odkryć, ani nie wzbogaciło naszego menu w świeże grzybki, ale po tygodniowej przerwie w wycieczkach do lasu, nawet takie zwyczajne, często spotykane nadrzewniaki, cieszą.
Na górnych powierzchniach pni królowały wrośniaki, posypane śniegiem. Niektóre całkowicie schowały się pod pierzynką i bez miotełki nie szło ich obejrzeć, ale niektóre wyściubiały brzegi kapeluszy spod przykrycia.
Od spodu przycupnęły zmarznięte żylaki promieniste. Częściowo ich owocniki mocno pobladły, dzięki czemu stanowiły doskonałe tło do wyróżnienia się tym sztukom, którym udało się sporo intensywnego kolorku zachować.
Skórnik szorstki wytwarza chyba więcej ciepła niż wrośniaki szorstkie. Gatunki te rosły w kilku miejscach w pobliżu siebie i moją uwagę zwrócił właśnie fakt, że na skórnikach było znacznie mniej śniegu, niż na wrośniakach. Może to zwykły przypadek, a może coś w tym jest. Nigdy wcześniej taka prawidłowość nie zwróciła mojej uwagi, a tym razem moja przemrożona mózgownica zaczęła coś z tym kombinować. Może z powodu bezczynności.;)
Niektóre żylaki wytworzyły kapitalne wyrostki - takie małe, pomarańczowe jeżyki. Wyglądały czadersko.
Równie pięknym widokiem był cały, ogromny pień porośnięty wrośniakami różnobarwnymi. Jak śnieg stopnieje, to dopiero będzie widok.
Wśród dostrzeżonych nadrzewniaków trafiły się też drewniaki szkarłatne,
lakownice
i szaroporki.
Zdecydowanie słabiej wypadły grzyby z tradycyjnymi kapelutkami. Jedynymi ich przedstawicielami, jakich spotkałam, była zdezelowana (najprawdopodobniej) grzybówka
i całkowicie zdechnięte łyczniki późne.
Ten malowniczy grzybek rósł na dolnej części martwego pnia leżącego nad ziemią. Nie mam pewności co do gatunku, ale na pewno jest ładny.:)
Ja wypatrywałam grzybków, Michałek i Krzyś skakali po drzewach, jak małpki, a Pawełek w spokoju wypatrywał i uwieczniał inne przejawy życia leśnego - budki dla ptaków, dziuple, sarenki i łanie przechadzające się po drodze tam i z powrotem. Podobno udałoby mu się podejść do nich bliżej, gdyby nie dźwięki wydawane przez nas podczas zabawy.:)
Trasa spacerowa się skończyła i trzeba było jechać do domu przy dźwiękach brzuszków piszczących już z głodu. A na popołudnie pozostało odszukanie wszystkich szkolnych akcesoriów i przygotowanie się do normalnego tygodnia ciężkiej pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz