Już tydzień upłynął odkąd wywieźliśmy Pawełka na kurację do buskiego sanatorium. W połowie turnusu należały mu się odwiedziny, żeby mógł się przez chwilę nacieszyć dzieciakami, a po naszym odjeździe odetchnąć z ulgą, że jeszcze przez tydzień odpocznie od codziennych pisków, wrzasków i krzyków. Uzgadnialiśmy przez telefon, gdzie pójdziemy na spacer i Pawełek zaproponował wizytę w kompleksie pałacowym w Kurozwękach. Nie byłam tym zachwycona, bo liczyłam na wypad do lasu, ale jak Michaś i Krzyś usłyszeli o pałacu, to oczywiście poparli projekt spacerowy taty. Jak się później okazało, ja byłam zadowolona z tej wycieczki chyba najbardziej, bo grzybów znalazłam więcej niż w lesie tydzień wcześniej.:) Tym razem Zibi nie mógł nas oprowadzać po swojej ziemi, ale zabraliśmy na wyprawę Miłosza. Przejechaliśmy przez kilka wsi i miasteczek i po dziesiatej zameldowaliśmy się przed pałacem hrabiego Popiela.
Poszliśmy w stronę głównego pałacu zapoznając się po drodze z informacjami na temat tutejszych atrakcji i cenami za poszczególne etapy zwiedzania posiadłości.
Odnowiony pałac w Kurozwękach prezentuje się bardzo dostojnie. Wokół niego nie było żywego ducha. Nawet po wejściu do środka, gdzie sprzedawane są bilety, nie było nikogo. Kilkakrotnie powtórzone na cały głos "dzień dobry!" sprowadziło panią, która sprzedała nam bilety wstępu i poinformowała, ze przewodnik będzie dopiero o godzinie jedenastej, więc musimy poczekać.
Chłopcy pobiegli na plac zabaw, a ja z Pawełkiem podreptaliśmy w kierunku najbliżej położonej zagrody dla bizonów. Bardziej niż zwierzęta interesowały mnie drzewa rosnące w starym parku i na brzegach rzeki, bo liczyłam na to, że w takim miejscu znajdę zimowe grzyby albo chociaż jakieś nadrzewniaki. Niestety. Ani na pniach w parku, ani na drzewach rosnących nad wodą, nie wypatrzyłam nic ciekawego. A miejsca były idealne przede wszystkim dla płomiennic zimowych. Stwierdziłam, że jak tu ich nie ma, to nigdzie nie będzie w tym pałacu żadnych grzybów, więc niedziela pod względem grzybowym będzie zaliczona do straconych.
Skoro nie było śladów grzybowego życia, pooglądałam sobie bizony. Na wybiegu były młode byczki. Zajmowały się jedzeniem i nie miały ochoty na nawiązywanie bliższej znajomości.
Na podglądaniu młodych bizonów zleciał czas do jedenastej, więc odwołałam chłopaków z placu zabaw i zameldowaliśmy się przed pałacem. Dołączyła do nas jeszcze jedna para zwiedzajacych i pani przewodniczka, która po kilku zdaniach wprowadzenia poprowadziła nas do tajemniczych lochów.
Zaraz na wstępie zostaliśmy ostrzeżeni, ze będzie ciemno, nisko i nierówno pod nogami. Mieliśmy przede wszystkim uważać, żeby sobie nie zrobić krzywdy. Efektem tych ostrzeżeń był wystraszony Krzyś, który nie bardzo chciał iść w pojedynkę wąskim korytarzem. A w dwójkę, z trzymaniem za rączkę, nie bardzo się dało.
Szybko okazało się, ze lochy nie są wcale takie straszne. Żadnych ekstremalnych ciemności, niskości ani nierówności na trasie nie mieliśmy. Byli za to więźniowie z kulami przykutymi do nóg. Takie wiezienie to ja rozumiem!
Przechodziliśmy przez kolejne komory, aż do sali rycerskiej. W korytarzach jedynym zagrożeniem były kocie kupy, których miejscami nagromadziło się naprawdę dużo. Pani przewodniczka lojalnie nas przed nimi ostrzegała, informując, że w pałacu mieszkają całe stada kotów, których zadaniem jest wypędzanie myszy, które mogłyby być zagrożeniem dla hrabiego Popiela.
Jednym z punktów podziemnej trasy była studnia, z której mieszkańcy korzystali w czasie oblężenia. Obecnie została osuszona, żeby uniknąć nadmiernej wilgoci w podziemiach.
W sali rycerskiej znajduje się największy słup podtrzymujący strop.
Jest tam również drzewo genealogiczne rodu, w którego rękach znajdował się pałac przez wieki.
Przez kolejny korytarz usiany kocimi kupkami (swoją droga, to ktoś powinien je posprzątać, bo zapaszek jest tam bossski...) doszliśmy do ostatniej ekspozycji w podziemiach - sali mundurowej. Pomiędzy eksponatami, w cieple od żarówki spał sobie kot.
Z lochów wyszliśmy na wewnętrzny dziedziniec, na którym kiedyś odbywały się spotkania i turnieje rycerskie. Teraz można było odetchnąć świeżym powietrzem, co było bardzo cenną możliwością po kocich zapachach.
Na dziedzińcu chłopaków dopadła pierwsza fala znudzenia zwiedzaniem i słuchaniem pani przewodniczki, którą po zakończonym oglądaniu zamku nazwaliśmy zgodnie z Pawełkiem - magnetofonem. Pani miała bowiem wspaniały, donośny głos, ale mówiła tak beznamiętnie i tylko to, co zostało jej "wgrane". Przypominało to odtwarzanie taśmy magnetofonowej albo szkolną odpowiedź ucznia, który bez zrozumienia wyklepał na pamięć parę regułek podyktowanych przez nauczyciela do zeszytu.
A przed nami były jeszcze dwie sale muzealne, w których zgromadzone zostały rodzinne pamiątki właścicieli majątku w Kurozwękach oraz pokoje i sale, w których obecnie urządzono pokoje hotelowe, sale bankietowe i konferencyjne oraz restaurację.
Stare przedmioty i dokumenty wywołały konieczność porównań ze współczesnością. Michałka zaintrygowało dlaczego Zofia pisane było przez "j", a nie "i", więc podyskutowaliśmy sobie trochę o języku. Może jeszcze kiedyś wrócimy do tego tematu, bo kiedyś tam, dawno temu, interesowała mnie ewolucja języka i chętnie bym sobie poprzypominała niektóre wiadomości. Bez bodźca w postaci ciekawości dzieciaka, nie będę mieć motywacji.:)
Z sal muzealnych wyszliśmy na korytarz wiodący dookoła wewnętrznego dziedzińca.
Tam chłopcy dokonali ciekawego odkrycia - spotkali żubra, który usiłował się ukryć pod jedwabnym obrusem.
A później była sala balowa. Idealne miejsce do gry w piłkę. Takie pomieszczenie bardzo by się przydało Krzysiowi w naszym mieszkaniu. A może powinnismy się przeprowadzić do pałacu?
Tylko te żyrandole trzeba by było usunąć.:)
Z sali balowej rozciągał się widok na włości kurozwęckie.
Wyszliśmy na taras. Chłopcy już tęsknym wzrokiem spoglądali na przestrzeń dającą dużo większe możliwości niż zwiedzanie.
A widok był naprawdę zachęcający.:)
Ale trzeba było zobaczyć jeszcze jadalnię. Krzyś, zaraz po wejściu, zapomniał, ze jest nieśmiałym Krzysiem (przy osobach postronnych) i na cały głos wypalił z nutą podziwu:"Ale on jest gruby!" Oczywiście chodziło o gościa z portretu. Krzychu załapał, ze trochę za głośno swoje spostrzeżenia wyraził i natychmiast schował się za mamę, która po cichu przyznała mu rację.
Po tym etapie ogólne znudzenie chłopaków sięgnęło zenitu. Dobrze, ze męka zwiedzania kończyła się za siedem schodów.:)
Wraz z opuszczeniem pałacu w chłopców wstąpiło nowe życie! Ruszyliśmy na podbój przyległości pałacowych, na których było co podziwiać i co pozyskać.:)
Dorotko Busko jest piękne latem. Bylam w sanatorium dwa razy . W tym roku w lutym jest tam nowy piękny park.drugi przy Zdroju stary tez piękny.Do miasta daleko pod górkę.
OdpowiedzUsuńA jakie lasy wokół Buska piękne! Park widziałam we wszystkich porach roku oprócz lata. Na pewno jest przepiękny również wtedy.:)
UsuńA Pawełek chodzi po zabiegach na codzienne spacery pod górkę do miasta w ramach treningu.:) Zrobił sobie z sanatorium obóz kondycyjny.;)
"Górka" tak bardzo wysoka nie jest. Przewyższenie to około 50m. Faktem jest jednak, że prościej się wraca "do domu" niż idzie do centrum. Cały spacer to około 4.4 km. W sam raz na "po obiedzie".
OdpowiedzUsuńCo zaś do "obozu kondycyjnego" to Dorotka dobrze mówisz. Codzienna gimnastyka, dwa baseny (ćwiczenia i pływanie) do południa. Po obiedzie spacer i godzina pływania wieczorem (2km). Cóż, troszkę mam zakwasy ale jeszcze cztery dni wytrzymam. :)
Paweł zwany Pawełkiem
Po powrocie należałoby kontynuować chociaż z połowę tego poświęcenia.:) Nie przez dwa tygodnie, tylko cały czas.:)
UsuńŚwięte słowa... I nie mam na myśli konkretnej osoby, tylko ogólnie mówię. Ewa.
UsuńJak się znam, to zapału starczy mi na dwa dni a potem.... normalnie: auto i wio. Kontynuował spaceringi będę za rok w Busku. :)
OdpowiedzUsuńPaweł zwany Pawełkiem
Uważam Pawełku ze i tak duzo się wszyscy ruszacie bo właściwie co weekend macie długie wyprawy. Zeby każdy tyle chodził wow.Wiadomo w sanatorium jest duzo ciężej bo nasilenie zabiegów jest duze i mięśnie się buntują?Na drugi rok to wyślij do sanatorium Dorotkę niech ona troszkę wypocznie hii Pozdrawiam
UsuńEwo Kochana!Pawełek chciał, żebym jechała do sanatorium, ale jak oni zostaliby sami na dwa tygodnie, to ja bym zaraz po powrocie musiała się rzucić do sprzątania, prania, nadrabiania szkolnych zaległości itp. Wolę nie ryzykować.;)
Usuń