czwartek, 8 października 2015

Krótka historia pewnej przesyłki i jednej z firm kurierskich

     Kiedy wróciliśmy do Krakowa po lipnickich wakacjach, nastawiłam się na zakup małego siodełka sportowego dla dzieci, bo sprzęt, który posiadam, doskonale spisuje się w trakcie oprowadzanych spacerów, ale do poważniejszych treningów już taki rewelacyjny nie jest. Rozpuściłam więc wici wśród znajomych koniarzy, żeby dali mi znać, jak będą coś wiedzieć na temat interesującego mnie siodła, które można byłoby kupić za przystępną cenę. 

    Niedługo później koleżanka, w czasie bezsennej nocy przekopywała ogłoszenia sprzętowe na fb i znalazła ofertę sprzedaży świetnie prezentującego się na zdjęciach siodełka dobrej firmy, w dobrej cenie. Skontaktowałam się od razu z osobą sprzedającą i po krótkiej wymianie informacji, ustaliłyśmy, że skorzystamy z usług firmy kurierskiej, bo nie bardzo miałam czas, żeby jechać osobiście kilkaset kilometrów.

    Jak zostało ustalone, tak się stało - siodło zostało wysłane do mnie 16 września i wedle wszelkich norm stosowanych w usługach kurierskich, powinno dojechać do mnie najpóźniej 18, w piątek. Tak się jednak nie stało. Skontaktowałam się zatem z panią, która wysłała paczkę i zaczęło się sprawdzanie. Okazało się, że w programie śledzenia przesyłek, pod nr mojej paczki widnieje adnotacja, że nie została wprowadzona do systemu. W efekcie, tydzień po wysłaniu i kilku interwencjach telefonicznych i osobistych w biurze, z którego nastąpiła wysyłka, pani wysyłająca dowiedziała się, że paczka zaginęła i ma złożyć reklamację w centrali.

   Szczerze mówiąc, pożegnałam się już z tym siodłem i sama pocieszałam właścicielkę zagubionego sprzętu, że firma w razie nieodnalezienia paczki, na pewno zwróci jej równowartość przesyłki, żeby sobie nie psuć opinii. Stratna miałam być tylko ja, bo nie kupiłabym siodła, które mi się spodobało.

   Ale to nie koniec tej historii. 30 września odebrałam telefon od pani "od siodła", która ucieszona, powiedziała, że paczka się znalazła - w Gliwicach. I pytała czy mają ją stamtąd wysyłać do mnie, czy ma wrócić do niej. Odrzekłam, że jak najbardziej, niechaj ślą do mnie. Ponownie przygotowałam kasę na opłacenie przesyłki i czekałam. Doczekałam się wcześniej telefonu od pani, która prawie gotowała - obydwie byłyśmy święcie przekonane, że po zgubieniu i cudownym odnalezieniu paczki, firma kurierska będzie jej strzegła jak oka w głowie, wszystkich przeprosi... Myliłyśmy się. Dyspozytor z firmy stwierdził bowiem, że wysyłająca powinna właściwie raz jeszcze zapłacić za usługę - wysyłka za pobraniem kurierskim. No to ja też zagotowałam i poradziłam pani, żeby im powiedziała, że rozdmucha całą sprawę w mediach. 

    Nadal czekałam - minął czwartek, piątek, minął poniedziałek i wtorek. Ponownie straciłam nadzieję na pomyślne zakończenie tej historii. Dlatego byłam niesamowicie zaskoczona, gdy w środę, kiedy trenowałam przehubertusowo, zadzwonił Pawełek z informacją, że właśnie odebrał paczkę z siodłem. Po czterech tygodniach od wysłania! Po tygodniu od znalezienia! Super!

    Natychmiast poinformowałam panią, która mi siodło wysłała, że jest, że dotarło, że jestem zadowolona i mam nadzieję, że pieniądze za sprzęt dotrą do niej szybciej niż siodło do mnie.

    A wiecie jaka to była firma kurierska? Wcale nie jakaś nieznana zza gór i lasów, tylko duża, ogólnopolska - DPD. I oczywiście nikt nie usłyszał z ich strony nawet rzuconego na odczepne "przepraszam".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz