Od początku tygodnia ze wszech stron dobiegały wieści o mających nadejść straszliwych mrozach. My się zimy nie boimy, więc plan na piątek uzależnialiśmy tylko od wielkości mrozu. Pawełek oświadczył, że pójdzie sobie pracować, bo w wolny dzień wreszcie nikt nie będzie do niego wydzwaniał co pięć minut, nie dając się skupić na robocie. ja z chłopakami mieliśmy się spotkać z wujkiem Marcinem i Natalką. Jeżeli mróz byłby mniejszy niż 10 stopni, mieliśmy zrobić sobie kucykowy kulig, jak w zeszłym roku, a w przypadku większego mrozu iść na jakiś krótszy saneczkowy spacer.
Rankiem na termometrze było minus 16. Doszłam do wniosku, że dzieciaki mi zamarzną w stajni zanim wyruszymy na spacer, bo trzeba trochę czasu na samo przygotowanie takiej atrakcji. Dlatego ustaliliśmy, że pobawimy się na śniegu w pobliżu domu, tak, żeby można było w miarę szybko wrócić do ciepełka.
Przywieźliśmy najpierw samochodem Marcina z Natalką i w takim składzie, wyposażeni w sanki, pomaszerowaliśmy w kierunku "ujotów". Osiedle spało, chociaż było już po jedenastej. Tylko przy przystanku tramwajowym jacyś pojedynczy ludzie byli. Mróz szczypał mocno; bez rękawiczek i czapki trudno byłoby wytrzymać. Ale ubrani byliśmy solidnie, więc dogłebnie nas mrozinki nie dotykały.
Zanim dotarliśmy do górki, z której miały się odbywać zjazdy, dzieciaki zrobiły sobie rozgrzewkę na siłowni.
Doszliśmy do miejsca, gdzie trzy lata temu chłopcy zjeżdżali z górki (ostatnio właśnie wtedy było w mieście na tyle śniegu, że dało się cokolwiek pojeździć na sankach). Okazało się, że górka została zrównana z ziemią i trzeba było poszukać innej. Chodzimy tamtędy na spacery od czasu do czasu, ale jakoś nam się w oczy nie rzuciło, że saneczkowa górka została "wypłaszczona".
Kawałek dalej znalazło się dogodne miejsce i rozpoczęły się zjazdy w różnych zestawach osobowych i układach pozycyjnych. Stać na górce nie dało się dłużej niż kilka minut, bo mróz dawał się we znaki. Dzieci, które biegały robiły się coraz bardziej czerwone na paździapach.
Po półgodzinnej zabawie rzuciłam hasło do powrotu. Spotkało się z wielkim entuzjazmem. Najwyraźniej dzieciaki już całkiem porządnie zmarzły.
Natalka z Krzychem zrobili pożegnalne orzełki u stóp zjazdowej górki i poszliśmy w stronę domu.
Wydawało się, ze wrócimy spokojnie, ale Krzysiowi nie było jeszcze dość - postanowił poćwiczyć na wujku śnieżne "fung - fu", jak to mawia. Michałek od razu stwierdził, że brat w zderzeniu z "taką masą" nie ma żadnych szans, ale Krzyś się tym absolutnie nie przejął i atakował Marcina z zajadłością ratlerka.;)
Nie udało mu się powalić wujka i starcie zakończyło się płaczem. Krzyś nadal nie umie przyjmować do wiadomości, że przegrał... Konieczne było pocieszanie i pogonienie do powrotu, bo czerwień na buziach powoli zamieniała się w kolor siny.
W domku nakarmiłam dzieciarnię gorącym rosołkiem, po którym natychmiastowo nastąpił przypływ energii i chęci do zabawy.
U was taki mróz jak na Mazurach,u nas przy gruncie -30 a odczuwalna temperatura -33 w nocy,no u was trochę cieplej,pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTo Wam pięknie domroziło. U nas dzisiaj rano było -22. Nie zabrałam chłopaków do koni. Trzymajcie się cieplutko.:)
Usuń